Wraz z niedawną wizytą Roberta De Niro zamigotały mi przed oczami znajome obrazy. Na przykład gorączka wywołana warszawskim koncertem Michaela Jacksona i planem budowy lunaparku na Bemowie („Rodzinny park rozrywki jest potrzebny całej Polsce” – powiedział w 1998 r. „Gazecie Wyborczej” Marcin Święcicki, ówczesny prezydent stolicy). Czuliśmy, że w końcu zostaliśmy podłączeni do popkulturowej maszynerii. Na razie takim cienkim kabelkiem, ale zobaczycie, zaizoluje się, przylutuje, to będzie hulać!
„Mijają dni, mijają lata” i lądujemy w zgoła innym miejscu. Informacja o koncercie zagranicznej gwiazdy nie elektryzuje już opinii publicznej i zwykle próżno jej szukać w „Faktach” czy innych „Wiadomościach”. Polska gra wideo jest jedną z dziesięciu najlepiej sprzedających się w historii. Serial Netflixa, oparty częściowo na niej, a częściowo na literackim pierwowzorze (o proporcje można się spierać), budzi globalne spory. Swoją działkę w tych sukcesach dostali też fani futbolu: dziś zamiast ekscytować się występami Andrzeja Niedzielana w NEC Nijmegen, marudzimy, że Lewandowski się kończy, po czym ten strzela hat tricka w koszulce Barcelony. A to tylko przykłady okołorozrywkowe – o czynnikach gospodarczych czy geopolitycznych nawet nie wspominam. Daleko nam do prowincji, co nie znaczy, że pożegnaliśmy się z wewnętrznym prowincjuszem. Pojawienie się w Warszawie i Krakowie Roberta De Niro, jednego z najwybitniejszych aktorów w udokumentowanej kamerą historii, wywlekło na wierzch te utajone kompleksy.
Granica między gościnnością czy szacunkiem a infantylną histerią (ktoś mniej delikatny nazwałby to być może pie*dolcem) nigdy nie wydawała się bowiem tak jaskrawa jak w tych słotnych dniach listopadowych.