Gdyby w piątek 14 września 2007 r. Jan Rokita nie wykreślił się spektakularnie z pierwszego miejsca krakowskiej listy kandydatów PO do Sejmu, a następnie specjaliści od kampanii nie musieli wyeliminować go z projektów billboardów przygotowanych na wybory, byłby obecnie jedynym parlamentarzystą wybieranym nieprzerwanie od 1989 r. Być może – ministrem w rządzie Donalda Tuska.
Hipotez na temat tego, co się stało, było kilka, ale do tej pory żadna nie uzyskała ostatecznego potwierdzenia. Czy Jan Rokita wiedział o szykowanym stanowisku dla żony, czy Rokitowie zawiązali spisek, by łagodnie przepłynąć do PiS, a jeśli nie, to czy rzeczywiście Jan musiał zrezygnować z politycznej kariery? I co z jego planami na polityczną przyszłość?
Krakowskie Planty, listopad 2007 r.
Teraz, by podkreślić dystans wobec polityki krajowej, Jan prezentuje się za pośrednictwem telewizji w swoim krakowskim mieszkaniu, gdzie nadzoruje ekipę przeprowadzającą gruntowny remont. Pokój z kuchnią przy Plantach to lokal kwaterunkowy, który odziedziczył po swojej mamie, i latami, ze względu na pracę publiczną w stolicy, dbał o niego w sposób ograniczony. Zwłaszcza w zakresie infrastruktury i wyposażenia. By ogrzać zimą mieszkanie państwa Rokitów, należało przynieść z piwnicy kilka wiader węgla i rozpalić w piecu kaflowym. Jan uspokajał zatroskanych, że mieszkanie ma tylko jedną ścianę szczytową, która naprawdę ziębi; druga przylega do piekarni, dlatego wystarczą dwa wiadra i jeden kurs do piwnicy dziennie.
Mimo oczywistej dezynwoltury w kwestiach praktycznych oraz, jak mówią bliscy, rygorystycznego ascetyzmu, Jan podkreśla symboliczne znaczenie swojego mieszkania. Spędził w nim dzieciństwo, oświadczył się swojej żonie, ogłosił wśród dziennikarzy start w wyborach na prezydenta Krakowa.