Godność najłatwiej mierzy się za pomocą średniego wynagrodzenia w gospodarce narodowej. Jego wysokość wylicza i systematycznie podaje GUS, obecnie jest to 2703,41 zł. Lekarze negocjacje zaczynają od dwóch średnich, a ci ze specjalizacją oczekują minimum trzech. Pielęgniarki na starcie kariery zawodowej chcą dostawać nie mniej niż jedną średnią, po pięciu latach półtorej, a po dziesięciu 1,75. Dla sióstr oddziałowych - dwie średnie. Sędziowie swoją godność wyceniają na trzy średnie minimum. Nauczyciele nie mówią o średnich - chcą po prostu zwiększenia płacy zasadniczej o połowę, a dla stażystów nawet o 100 proc.
Każdy, kto pracuje w budżetówce, ciszej lub głośniej upomina się o podwyżki. W służbie zdrowia od miesięcy trwa stan ostrego kryzysu. Pielęgniarki zapowiadają, że jak nie dostaną podwyżek, „odejdą od łóżek pacjentów", a być może ponownie rozbiją białe miasteczko przed siedzibą premiera. Mają już zresztą nowego przeciwnika. To nie tylko rząd, który skąpi na służbę zdrowia, ale i lekarze, którzy mogą przechwycić większość pieniędzy, kiedy te wreszcie się pojawią. Przebojowości lekarzy i pielęgniarek lękają się ratownicy medyczni, radiolodzy, analitycy, fizykoterapeuci. Oni także chcą podwyżek (1-2 średnie). Inaczej - grożą - mogą ograniczyć wykonywanie badań i zabiegów. Nauczyciele szykują się do manifestacji. A jeśli te nic nie dadzą, to w okresie matur planują strajk. Urzędnicy skarbowi wspominają coś o strajku włoskim. Sędziowie straszą procesami, które zamierzają wytaczać Skarbowi Państwa.
Dla rządu Donalda Tuska nadszedł czas próby. Słowo się rzekło: premier obiecał budżetówce podwyżki, więc wszyscy czekają, że szybko spełni swe obietnice. Każdy chce zarabiać co najmniej średnią krajową, jeśli nie więcej. Już z powodów czysto rachunkowych postulat będzie trudny do realizacji. Średnia, jak wiadomo, bierze się z tego, że jedni zarabiają mniej, a inni więcej. Ta pierwsza grupa jest zresztą dużo liczniejsza: dziś w Polsce ponad 65 proc. pracujących zarabia mniej niż 2,2 tys. zł, w tym ok. 10 proc. ma zarobki zbliżone do płacy minimalnej (od stycznia ok. 1,1 tys. zł). Zaledwie 6,6 proc. Polaków zarabia dwie średnie lub więcej. Jest też bardziej przyziemny kłopot. W budżecie nie ma pieniędzy na spełnienie wszystkich postulatów płacowych. Nie ma ich w tegorocznym, odziedziczonym po poprzednim rządzie, nie zanosi się też, by znalazły się w kolejnym.
- Doszliśmy do granic możliwości - mówi Stanisław Gomułka, wiceminister finansów, przypominając, że od dawna żyjemy na kredyt, a zadłużenie budżetu sięgnęło już 600 mld zł. Tym jednak mało kto się przejmuje. Politycy zawsze tak mówią, a wiadomo - jak ich mocno przycisnąć do muru, to pieniądze się znajdą. Dlatego wszyscy starają się cisnąć.
Bunt budżetówki to efekt zmian zachodzących na krajowym rynku pracy. Od dwóch lat szybko spada bezrobocie. Maleje lęk przed utratą zatrudnienia, rośnie zaś gotowość zmiany pracodawcy. Prawie dwa miliony pracowników wybrało się za granicę. Kończy się napór pokolenia wyżu demograficznego wchodzącego na rynek pracy, zaś pokolenie wyżowych rodziców zaczyna odchodzić na emerytury. W niektórych branżach i regionach coraz bardziej odczuwalny staje się brak rąk do pracy.
- Po raz pierwszy od kilkunastu lat na tym rynku mechanizm popytu i podaży zaczął działać na rzecz pracowników - ocenia dr Jacek Męcina, ekspert z PKPP Lewiatan, były wiceminister gospodarki i pracy.
Efektem jest szybki wzrost płac w prywatnej gospodarce. Według wstępnych wyliczeń w ubiegłym roku zwiększyły się o 12 proc. Ostateczny wynik będzie zapewne nieco wyższy, bo nie mamy jeszcze danych za grudzień, kiedy wiele firm wypłaca dodatkowe premie. W niektórych branżach - na przykład budowlanej - wzrost przekroczył 20 proc. Płace ruszyły nawet w sektorach gospodarki dotychczas wyjątkowo nieskorych do podwyżek jak handel i usługi. Pracownicy budżetówki obserwowali to wszystko z rosnącym zniecierpliwieniem. W ich przypadku płace rosły dużo wolniej. W budżetówce bowiem nie działają mechanizmy rynkowe, ale polityczne. Kto sobie wywalczy, ten ma. Kogo się władza bardziej obawia, ten dostanie więcej.
Komisja się kłóci
Ogólne reguły podwyżek ustala się w komisji trójstronnej, czyli w negocjacjach przedstawicieli pracodawców, pracowników i rządu. Dogadywanie się nie jest proste ze względu na rozbieżne interesy partnerów. Zazwyczaj dochodzi do ostrego starcia i rząd, pełniący rolę arbitra, sam ustala tzw. wskaźniki wzrostu wynagrodzeń - jeden dla przedsiębiorstw prywatnych, drugi dla sfery budżetowej. Zwykle jest to efekt prostego dodawania przewidywanego wzrostu PKB i prognozowanej inflacji. Ponieważ inflację mieliśmy niską (to się już zmieniło), zaś prognozy wzrostu PKB są niedoszacowane, więc ten wskaźnik nie był zbyt wysoki. Pracodawcy, którzy musieli, zapłacili więcej. Ale państwo jako pracodawca okazało się dość twarde. Dlatego w budżecie na 2007 r. generalnie nie zaplanowano podwyżek dla sfery budżetowej. Nie oznacza to jednak, że nikt podwyżki nie dostał. Niektórym się udało, bo w budżetówce sprawiedliwości nigdy nie było. Nic więc dziwnego, że teraz nastroje są rewolucyjne. Już samo ustalenie, co to jest budżetówka, okazuje się zadaniem dosyć karkołomnym. Wydawać by się mogło, że to grupa pracowników opłacana z państwowego budżetu. Otóż niekoniecznie. Często granice są trudno uchwytne. Oto na oddziale państwowego szpitala pracuje dwóch lekarzy - jeden jest początkującym stażystą, drugi ma za sobą kilka lat pracy. Pierwszy to budżetówka. Pieniądze na jego wynagrodzenie zostały zapisane w budżecie Ministerstwa Zdrowia. Drugi, formalnie, budżetówką nie jest. Jego pracodawcą jest szpital, czyli Samodzielny Publiczny Zakład Opieki Zdrowotnej, zaś pieniądze pochodzą z kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia. Ale przecież obaj od państwa oczekują poprawy swej sytuacji materialnej. Podobnie wygląda sytuacja innych pracowników służby zdrowia.
Skomplikowana sytuacja jest z nauczycielami: ich pracodawcą są samorządy, zaś pieniądze wędrują do nich z państwowej kasy za pośrednictwem subwencji oświatowej. Jeśli samorząd jest bogaty, może coś dorzucić z własnej kieszeni. Jednak o tym, jak będą wyglądały pensje nauczycieli, decydują szczegółowe zapisy w budżecie państwa. Nauczyciele budżetówką więc są i nie są. Pogmatwana jest też sprawa z urzędnikami. Referent w ministerstwie to budżetówka, a ten w gminie jest pracownikiem samorządowym. Też opłacanym z naszych podatków, tyle tylko, że z tych, do których prawo przyznano samorządom.
Wojsko czy policja to wprawdzie budżetówka, ale też szczególna, bo mundurowa. Tu podwyżki określane są za pomocą dwóch narzędzi: kwoty bazowej i mnożnika. Pula pieniędzy na wynagrodzenia (tu zwane uposażeniem) to efekt rachunku: baza razy mnożnik, a to razy liczba etatów. W ubiegłym roku mnożniki żołnierzom zwiększył prezydent Kaczyński, a Rada Ministrów policjantom, więc dostali podwyżki.
Kwoty bazowe i mnożniki to uniwersalne narzędzie wykorzystywane w budżetówce. Używa się ich na różne sposoby, bo w niektórych instytucjach obowiązują odrębne zasady wynagradzania. Tak jest np. w Kancelariach Prezydenta i Premiera, Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, Najwyższej Izbie Kontroli czy Lasach Państwowych. Dostają własne budżety i gospodarują nimi po swojemu. Mamy wreszcie budżetówkę unijną. To urzędnicy zajmujący się rozdziałem funduszy UE - arystokracja finansowa w branży urzędniczej. Pracują głównie w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego. Mają zarabiać średnio 70 tys. zł rocznie, czyli 5,8 tys. zł miesięcznie. Pieniądze na podwyżki (w ubiegłym roku o 30 proc.) dostają z funduszy UE (z programu Pomoc Techniczna).
Kto ile wyrwie
Zwykle w licytacjach - kto lepiej, a kto gorzej zarabia - wszyscy posługują się płacą zasadniczą. Tymczasem w budżetówce ostateczny wynik przy kasie zależy od niezwykle licznych i skomplikowanych dodatków - branżowych, stażowych, służbowych, za wysługę lat, premii regulaminowych, dodatków mundurowych itd.
W niektórych instytucjach są jeszcze tzw. resztówki - jeśli pod koniec roku zostaje coś z funduszu płac (bo ktoś odszedł albo nie wszystkie etaty były obsadzone), to pieniądze dzieli się między pozostałych.
Z tego chaosu rodzą się wynagrodzenia, których wysokość pozostaje zwykle w bardzo luźnym związku z efektywnością pracownika. Sytuacja, w której wynagrodzenie jednej osoby wykonującej określoną pracę stanowi wielokrotność otrzymywanego przez inną, pracującą na podobnym stanowisku, ale w gorszej instytucji, nie należy do rzadkości. A przecież do tego dochodzą jeszcze rozmaite przywileje emerytalne (służby mundurowe, nauczyciele, sędziowie) czy odrębne regulacje dotyczące czasu pracy lub urlopów (nauczyciele, pracownicy naukowi). Taki jest urok budżetówki.
Ilu jest pracowników budżetówki? Tych w ścisłym tego słowa znaczeniu, czyli takich, których wynagrodzenia zostały zapisane w budżecie, ok. 530 tys. W rzeczywistości znacznie więcej, jeśli uwzględni się służbę zdrowia, nauczycieli, instytucje mogące samodzielnie kształtować politykę zatrudnienia czy całą sferę samorządową.
A przecież jest jeszcze coś, co można nazwać niby-budżetówką. To pracownicy spółek należących do państwa, którzy dzięki swej sile politycznej i związkowej są w stanie egzekwować podwyżki ponad ustalenia komisji trójstronnej, a co gorsza, także ponad możliwości ekonomiczne swych przedsiębiorstw. To przede wszystkim dwie wielkie armie - górników i kolejarzy. Zmartwieniem państwa (czytaj budżetu) jest wówczas znalezienie pieniędzy na te podwyżki. Tak jak dziś, gdy górnicy z Kompanii Węglowej, największego koncernu górniczego w Europie (62 tys. pracowników), pod naciskiem strajkowym wynegocjowali 14-proc. podwyżkę płac, choć ustalenia komisji trójstronnej przewidywały 6-proc. Polskie kopalnie mają już 6,1 mld zł długów (a wcześniej były wielokrotnie oddłużane na gigantyczne kwoty), z czego 90 proc. przypada na Kompanię Węglową. Dlatego spełnienie postulatów płacowych będzie niezwykle trudne bez pomocy budżetu.
Udzielenie tej pomocy też będzie trudne, zwłaszcza dziś, gdy jesteśmy w UE i pomoc publiczna jest ściśle reglamentowana. Ale oczywiście istnieją triki inżynierii finansowej. Jak choćby podwyżki cen węgla energetycznego. Energetyka jest w rękach państwa, więc odbiorcom energii elektrycznej można dopisać do rachunku górnicze podwyżki. „Wysokość płac powinna być uzależniona od wydajności pracy. A w górnictwie tak nie jest. Wszyscy chcą, by pensje szły w górę dla każdego po równo. Górnictwo tkwi w socjalizmie" - ubolewał w jednym z wywiadów prof. Andrzej Barczak z katowickiej Akademii Ekonomicznej.
Profesor w tych dniach został odwołany ze stanowiska członka rady nadzorczej Kompanii Węglowej, bo najgłośniej ostrzegał przed skutkami polityki płacowej. Denerwował tylko górników, więc trzeba się go było pozbyć. W tym samym czasie premier Donald Tusk publicznie napiętnował dyrektora szpitala w Tomaszowie Mazowieckim, który również pod naciskiem strajkowym pracowników zgodził się na podwyżki przekraczające możliwości finansowe szpitala. Dyrektor zapewne straci stanowisko. O tym, że w Kompanii Węglowej doszło do identycznej sytuacji, tylko na dużo większą skalę, premier się nie zająknął. Zapowiedział natomiast finansową lustrację lekarzy, bo - jak przyznał - nie wie, jakie są zarobki w służbie zdrowia. No, ale wiadomo - w budżetówce sprawiedliwości nie ma. Tymczasem do walki szykują się kolejarze. Także oczekują wzrostu płac - najwięcej maszyniści, bo o 50 proc. Mimo że PKP są w podobnej kondycji jak górnictwo, mogą liczyć na sukces.
Wojna ludzi z budżetówki o pieniądze dopiero się rozkręca. Na razie została zdominowana przez lekarzy i pielęgniarki oraz górników z Budryka. Inne grupy nie są w stanie się przebić lub też czekają na lepszą okazję. Do gry nie weszły jeszcze centrale związkowe, zwłaszcza Solidarność. Przewodniczący „S" Janusz Śniadek nie ukrywa dystansu wobec protestów lekarzy i pielęgniarek, tłumacząc to prezentowanym przez oba środowiska brakiem solidaryzmu. Walczą one o swoje interesy grupowe nie zważając na sytuację innych pracowników ochrony zdrowia. Związek wydał już jednak oświadczenie wyrażając zaniepokojenie sytuacją w całej sferze budżetowej i publicznej. Zaapelował do rządu o podjęcie negocjacji w sprawie całościowego uregulowania problemu płac.
- Nie wykluczamy podjęcia bardziej zdecydowanych działań. Będziemy na ten temat wkrótce rozmawiać na posiedzeniu krajówki - zapowiada przewodniczący Śniadek.
Pakt na kłopoty
Rodzi się jednak pytanie: ile powinni zarabiać pracownicy budżetówki? Odpowiedź, że godnie, lepiej albo sprawiedliwie, niczego nie wyjaśnia. - W przeciwieństwie do gospodarki prywatnej sektor publiczny nie korzysta z nowoczesnych narzędzi wartościowania pracy. Nie premiuje produktywności, nie ma obiektywnej oceny, gdzie są przerosty zatrudnienia, a gdzie potrzeba więcej dobrze opłacanych fachowców - twierdzi dr Jacek Męcina. W efekcie płace są wynikiem politycznych targów, a nie merytorycznej oceny konkretnych osób. Politycy obserwują zaś uważnie zachowanie opinii publicznej. Wiedzą, że od tego zależy ich popularność. Kiedy okazało się, że opinia publiczna źle znosi wysokie zarobki prezesów państwowych spółek, natychmiast uchwalono ustawę kominową bijąc prezesów po kieszeni. Dziś wiele spółek ma problem ze znalezieniem dobrych fachowców do zarządzania, bo prywatna gospodarka płaci kilkakrotnie więcej. Ale przyzwolenia dla wyższych zarobków kadry zarządzającej wciąż nie widać. Jesteśmy społeczeństwem o egalitarnym nastawieniu.
Budżetowa wojna niepokoi ekonomistę Marka Zubera, niegdyś szefa doradców ekonomicznych premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Rozumie oczekiwania płacowe pracowników budżetówki i nie spodziewa się, by ich częściowe spełnienie zachwiało koniunkturą polskiej gospodarki. Jednak bez reformy finansów publicznych ta koniunktura szybko może osłabnąć.
- Większe wydatki na płace ograniczają możliwości inwestycji prorozwojowych - ubolewa Marek Zuber. Jakie jest na to lekarstwo? Wydaje się, że rozwiązaniem byłaby umowa społeczna na wzór irlandzki. Tam politycy, pracownicy i pracodawcy dogadali się w najważniejszych sprawach dotyczących gospodarki. Ważnym elementem był punkt określający wieloletni program wzrostu płac. O takim polskim pakcie mówi się od dawna. Prezydent Kaczyński miał być jego promotorem. Niestety, prace dość szybko ugrzęzły. Podobno znów mają ruszyć. Czy uda się powtórzyć irlandzki cud?
- Kiedy zawierano pierwszą umowę społeczną, Irlandia była w dużo gorszej sytuacji niż my teraz. Oni byli praktycznie pod ścianą - ocenia Janusz Śniadek. Czy i my musimy dojść do ściany?