Jestem osobą niewierzącą w Boga, od dawna nie uczestniczę w świętach i praktykach religijnych, głosiłem i głoszę poglądy stojące w sprzeczności z nauką Kościoła. W związku z tym przynależność moja do organizacji o charakterze religijnym jest sprzeczna z wyznawanym przeze mnie światopoglądem” – tak brzmiała treść publicznego aktu apostazji, zorganizowanego przez Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów. Do tego zastrzeżenie, że w razie utrudnień ze strony kościelnej przy formalnej finalizacji tego aktu stowarzyszenie podejmie kroki przewidziane prawem.
Apostazja, czyli odrzucenie słowem, pismem lub czynem całej wiary chrześcijańskiej lub jednej z jej głównych prawd, była uważana za najcięższe przestępstwo kościelne i z mocy prawa kanonicznego sprowadzała ekskomunikę. Wobec najbardziej zatwardziałych apostatów stosowano anatemę, która miała bardzo uroczystą oprawę. Biskup, w towarzystwie dwunastu księży z zapalonymi świecami, wypowiadał formułę przeklinającą odstępcę, świece rzucano na ziemię i deptano.
Ekskomunika, o anatemie nie wspominając, była równoznaczna ze śmiercią cywilną. A bywało, że równoznaczna ze śmiercią w dosłownym znaczeniu. Od IV w. bowiem była także przestępstwem państwowym, karanym konfiskatą mienia, wygnaniem, a nawet – w myśl kodeksu Justyniana – karą śmierci. I wyroki takie wykonywano. Także w Polsce. W 1689 r. na rynku Starego Miasta w Warszawie ścięto Kazimierza Łyszczyńskiego, jezuitę, autora traktatu „De non existentia Dei” (O nieistnieniu Boga). Jego ciało wywieziono na taczkach poza teren miasta i spalono. Gdy przed kilkoma tygodniami akt apostazji ogłosił Tomasz Węcławski, wybitny teolog (znany między innymi z tego, że odważnie wypowiadał się w sprawie abp. Paetza oraz przewodniczył komisji badającej sprawę abp.