Amir pojawił się w życiu Magdy i Adama za sprawą ogłoszenia w telegazecie. Przyjechał do nich w bagażniku. Ujął bezradnością szczenięcia, która mocno kontrastowała z szorstkością w obejściu pana, który go przywiózł, nazywającego siebie hodowcą. Za tysiąc złotych, czyli grubo poniżej ceny psa rasowego, stali się posiadaczami bull teriera. Po procesie intensywnego szkolenia miał być ich wiernym przyjacielem i czułym towarzyszem dla dziecka, które planowali. Jak w rasowym thrillerze, nie wiedzieli jeszcze, że właśnie zaczyna się koszmar. – Człowiek, od którego kupiliśmy Amira, zapewniał nas, że to egzemplarz po świetnych rodzicach. Nie powiedział tylko, w czym ci rodzice byli tacy świetni – mówi Magda. Osiem miesięcy później już wiedzieli.
Nim pies skończył dwa miesiące, jego szkoleniem zajął się jeden z bardziej wziętych fachowców w Warszawie. – Już od początku zwracał uwagę na silnie dominujący charakter Amira. Polecił nam szybką kastrację, żeby obniżyć u niego poziom agresji – opowiada Magda. Wokół psa zaczęło toczyć się całe ich życie. Żeby go odpowiednio socjalizować, w połowie dnia jedno z nich zwalniało się z pracy, by łączyć spacery z mozolnym powtarzaniem zadanych przez tresera ćwiczeń. Z niemalże pluszowego szczeniaczka Amir w ekspresowym tempie zmieniał się w ponad 20-kilowe monstrum o coraz mniejszym stopniu sterowalności. Jego reakcje na niektóre zachowania wymykały się spod wszelkich zasad psiego behawioryzmu. – Stawał się agresywny, kiedy zdarzało się nam szurać nogami. W zupełnie niezrozumiałych sytuacjach jeżył sierść, warczał – wspomina Magda. Starali się to bagatelizować, ale dla tresera prowadzącego psa sygnały były aż nadto niepokojące. Pomimo intensywnego szkolenia pies cały czas próbował zdominować właścicieli. Miesiąc temu sytuacja nabrała przyspieszenia.
– Po powrocie z pracy zaczęłam się z nim bawić. Uwielbiał, kiedy go głaskałam, ale kiedy przestałam, warczał i pokazywał kły. Zaczęliśmy się go po prostu bać – wspomina. W tempie ekspresowym trzeba było wezwać tresera. Pies nie reagował na komendy, a próby zmuszenia go do posłuszeństwa kończyły się kolejnymi falami agresji.
– Zdaniem tresera, przypadek był beznadziejny, bo Amir miał genetycznie zwichrowaną psychikę, z naciskiem na agresję. Najprawdopodobniej pochodził z hodowli, która dostarczała psów do walk. Według psiego psychologa, u którego byliśmy na konsultacjach, gdyby Amir był człowiekiem, całe życie przesiedziałby w więzieniu – mówi Magda. Ta ostatnia opinia przekonała ich do podjęcia trudnej decyzji o uśpieniu zwierzęcia. Większość znajomych robiła im wyrzuty, że chyba nie mają sumienia, usypiając psa, który nawet ich nie ugryzł.
Amir miał wszelkie szanse znaleźć się w serii newsów o psach, które z niewiadomych powodów rzuciły się na swoich właścicieli, ich pociechy albo znajomych. Pogryziona ostatnio w Jarosławiu 3-letnia Gabrysia miała mnóstwo szczęścia, bo skończyło się na ranie szarpanej głowy. Większość zaatakowanych ma go mniej.
„W poznańskim szpitalu zmarła 5-miesięczna dziewczynka pogryziona przez rottweilera. Pies należał do dziadków dziewczynki, którzy opiekowali się dzieckiem pod nieobecność rodziców. Dziewczynka spała w wózku spacerowym na podwórku domku jednorodzinnego. Pies prawdopodobnie otworzył drzwi, wyszedł z domu na podwórze, gdzie podbiegł do wózka i złapał dziecko za kark. Uścisk szczęk był śmiertelnie silny”.
„52-letnia kobieta została zagryziona przez własnego psa. Do tragedii doszło w czwartek wieczorem w Urbanowie w Warmińsko-Mazurskiem. Sąsiedzi wciąż nie mogą zrozumieć, jak mogło dojść do tragedii. Wszyscy mówią, że pit bull był spokojny i przyjazny ludziom”.
„Agresywne psy zagryzły w piątek mieszkankę Janówka pod Legionowem. Wszystko trwało kilka minut. One dosłownie ją zjadły – powiedzieli policjanci”. „Blisko 650 szwów założyli lekarze 4-letniej dziewczynce pogryzionej przez dwa psy. Dziecko walczy o życie w poznańskim szpitalu im. Krysiewicza”. „Pies rasy amstaff zaatakował mieszkankę Kalisza. Tej udało się obronić zabijając zwierzę nożem”.
Na podstawie żadnego z tych meldunków policyjnych nie da się odpowiedzieć, dlaczego doszło do nieszczęścia. Z szumu medialnego, który na kilka godzin wybucha po każdym takim zdarzeniu, też niewiele można się dowiedzieć. Standardowo pisze się: szok, łzy rodziny i zdziwienie, że ktoś przez kilka lat karmił i dbał o własnego mordercę. Sporo do powiedzenia mogliby mieć ci, u których taki pies został kupiony, ale jakoś nie garną się do rozmowy. A szkoda, bo w kupowaniu psów od przypadkowych osób, które rozmnażają psy, nie mając o tym większego pojęcia, tkwi źródło większości nieszczęść. Proces patologizacji kolejnych ras agresywnych najlepiej można prześledzić na amstaffach.
Tchórz zabójca
Lidia Lewandowska może o sobie mówić, że jest matką chrzestną polskich amstaffów. W 1990 r. sprowadziła do Polski jedną z pierwszych suk tej rasy. – Amstaffy to cudowne psy. Ale gdybym wiedziała, jakie będą tego konsekwencje, chyba bym się na to nie zdecydowała. To nie jest pies na tę szerokość geograficzną – wyznaje ze smutkiem po 18 latach.
W tamtych czasach triumfy odnosiły rottweilery, ale miłośnicy mocnych wrażeń szybko dostrzegli amstaffa. Imponował wielką siłą w małym opakowaniu i zaciętością. Ból nie tylko nie powstrzymywał tych psów, ale dodatkowo stymulował do walki. – Szczenięta z moich pierwszych miotów kupowali hodowcy i panowie z okolic Pruszkowa, Wołomina. Szły w dobre ręce, bo byli to ludzie o mocnych charakterach, co jest niezbędne dla posiadaczy tej rasy – wspomina pani Lidia.
Cena, prawie tysiąc dolarów za sztukę, była zaporą dla przypadkowych posiadaczy. Jednak kiedy żołnierze owych mocnych panów zapragnęli mieć takie psy jak ich bossowie, ale za mniejsze pieniądze, rynek natychmiast odpowiedział. – Pojawiało się coraz więcej amstaffów, pit bulli, często z Bałkanów, gdzie masowo używano tych psów do nielegalnych, ale modnych walk. Wielkie zapotrzebowanie na rynku zaowocowało wzmożoną produkcją. Pseudohodowcy zaczęli krzyżować ze sobą wszystko, co choć trochę przypominało amstaffa czy pit bulla, z czego powstawały psy o bardzo niestabilnej psychice. Miały tak dużo złych cech, że nie dało się ich niwelować nawet poprzez szkolenie. Zresztą wtedy jeszcze mało kto umiał je odpowiednio prowadzić – dodaje Lewandowska.
W 1996 r. na Międzynarodowej Wystawie Psów w Poznaniu zgłoszonych było prawie 200 amstaffów. Wkrótce nikt już nie kontrolował tego, co działo się z mieszańcami tej rasy. Amstaffy zeszły pod strzechy. Za 300 zł każdy mógł zostać posiadaczem psa o nacisku pół tony na centymetr kwadratowy szczęki. – Przypadkowe kojarzenia doprowadzały do coraz gorszych i słabszych psychicznie egzemplarzy. Największym problemem były te lękliwe. Takie zwierzęta są najgroźniejsze, bo nawet drobnostka wywołująca stres czy strach może być powodem ataku. Taki pies jest potencjalnym mordercą. Dotyczy to zresztą każdej rasy – tłumaczy Lewandowska.
Ola, zagryziona 9 sierpnia 2005 r. przez amstaffa Sarę, zginęła w niewyjaśnionych do końca okolicznościach. Suka była prezentem od ojca. Uwielbiała ją cała rodzina, zwłaszcza kiedy jak dziecko łasiła się o czekoladki. Sara sypiała z Olą w jej łóżku. Nigdy nie była wyprowadzana w kagańcu. Była podobno bardzo opiekuńcza. Dlaczego więc przegryzła gardło Oli i to w momencie, kiedy dziewczynka straciła przytomność? Dlaczego rzuciła się na swoją panią, a nie jej koleżankę, która cuciła Olę, bijąc po policzkach?
Biegli powołani do sprawy byli w kropce, bo jedni mówili o niekontrolowanym ataku agresji, wskazującym na patologiczny charakter psa. Ale inni, z dyrektorką schroniska na Paluchu, gdzie prowadzona była obserwacja Sary, wskazywali na niezwykle łagodny charakter zwierzęcia. Przegryzienie gardła tłumaczyli jako typową dla psów próbę pomocy, polegającą na złapaniu i przeniesieniu w bezpieczne miejsce. Ostatecznie pies uniknął kary śmierci, którą zamieniono mu na dożywocie w schronisku. Wanda Dejnarowicz, która stoczyła batalię o życie Sary, czasem osobiście wyprowadza ją na spacer. – Sarunia uwielbia tarzać się w trawie i biegać za piłeczką. Z radości czasem liże mnie po twarzy – mówi.
Agnieszka Boczula, jedna z najbardziej znanych treserek psów w Polsce, przykładami niezrozumiałej dla ludzi agresji wśród psów może sypać jak z rękawa. – Zawsze winny jest człowiek. Ten, który nie rozpoznaje sygnałów wysyłanych przez własnego psa, albo ten, który z chęci zysku albo głupoty rozmnaża psy o wadliwych charakterach – opowiada. Wiele osób trafia do niej, kiedy jest już za późno. Po pierwszym albo kolejnym epizodzie z agresją. Liczą, że błędy ktoś za nich naprawi. Nawet kiedy tłumaczyła ludziom, że sprawa jest przegrana, bo jak pies warczy, to mówi „nie podchodź do mnie, bo cię zabiję”, wiele osób to lekceważyło. Jeszcze kilka lat temu walczyła o resocjalizację każdego takiego zwierzęcia. – Po kilku epizodach z powtarzającym się pogryzieniem uświadomiłam sobie, że psa da się zresocjalizować, ale właściciela nie. Od tamtej pory w sytuacjach skrajnych od razu sugeruję uśpienie – mówi Boczula. W żargonie weterynarzy takiego psa może uleczyć tylko witamina M. Chodzi o Morbital, którym są usypiane.
Słabi ludzie, mocne psy
– Spora część Polaków, decydując się na psa, wykazuje się naiwnością, żeby nie powiedzieć głupotą. Biorą zwierzęta z niesprawdzonych hodowli. Rasy kompletnie niedostosowane do ich charakteru. No i nie poddają tych zwierząt żadnemu szkoleniu. Przy takim podejściu od nieszczęścia dzieli tylko krok – mówi prof. dr hab. Witold Janeczek z Katedry Higieny Zwierząt i Ichtiologii Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Jeszcze 20 lat temu, kiedy w Polsce właściwie nie występowały psy ras uznawanych za agresywne, takie podejście kończyło się najczęściej rozerwaną nogawką albo kilkoma szwami. Od kiedy na początku lat 90. zapanowała moda na rottweilery, amstaffy czy pit bulle, sprawa mocno się skomplikowała.
– Człowiek musi mieć dominującą pozycję względem psa. Często ludzie nieświadomie ustępują psom i w ten sposób tracą pozycję lidera i wpływ na własne zwierzę, czego konsekwencją jest warczenie psa, a na końcu atak – mówi Agnieszka Boczula.
Kilka lat temu na uczelni prof. Janeczka przeprowadzono eksperyment z rottweilerami. Zbadano charaktery i zachowania szczeniąt z kilku miotów. Chodziło o to, żeby określić, które z nich są typu dominującego, które pośredniego, a które zaliczają się do uległych. Wynik badania nie odbiegał od normy. Tych dominujących było około 10 proc. Po półtora roku powtórzono badanie na tych samych psach. Okazało się, że charakter dominujący wykazywało 80 proc. z nich. – Ich właściciele ponieśli całkowitą porażkę wychowawczą. Te zwierzęta nigdy nie powinny trafić w ich ręce – tłumaczy prof. Janeczek.
Dlatego kiedy został poproszony przez ministra spraw wewnętrznych i administracji o konsultację w sprawie rozporządzenia o rasach agresywnych, postulował jej zaostrzenie. Tym bardziej że już wtedy, czyli w 1998 r., liczba zagryzień zaczęła szybko rosnąć. – Rozporządzenie narzuca obowiązek rejestracji i specjalnego traktowania właścicieli 11 ras. Ale na mieszańców tych ras – już nie. Zaproponowałem, żeby wzorem innych państw zawrzeć zapis nie o konkretnych rasach, ale typach zwierząt. Niestety, nie zostałem wysłuchany – mówi. Oficjalnej i wiarygodnej statystyki pogryzień nie prowadzi w Polsce żadna instytucja. O skali zjawiska można wnioskować z danych sanepidu, który prowadzi nadzór epidemiologiczny pod kątem wścieklizny. Z ich danych wynika, że sprawcami 80 proc. pogryzień są właśnie mieszańce. Najczęściej ras uznanych za agresywne.
W 2005 r., po fali zagryzień, kwestią niebezpiecznych psów znów zajęli się legislatorzy. Uchwalona 22 kwietnia 2005 r. nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt dawała wreszcie narzędzia do nadzoru nad hodowlami mieszańców ras agresywnych. Amatorzy takich psów musieli przechodzić testy psychologiczne. Obowiązek kosztownego ubezpieczenia się od odpowiedzialności cywilnoprawnej za szkody wyrządzone przez zwierzę miał być kolejnym skutecznym narzędziem eliminacji osób przypadkowych. Każdy taki pies miał być obowiązkowo poddany szkoleniu. Inicjatywa parlamentu przepadła, bo ustawy nie podpisał prezydent Aleksander Kwaśniewski. Według jej oponentów państwo nie było gotowe na zajęcie się sforami mieszańców, które zostałyby wyrzucone przez tych właścicieli, którzy nie chcieliby przechodzić żmudnych i kosztownych procedur uzyskiwania pozwolenia. Pojawiła się też delikatna kwestia usypiania zwierząt, które nie przeszłyby procedury, a do tego nikt nie chciał przykładać ręki.
18 kwietnia 2008 r. w komunalnej czynszówce przy ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze pogryziona została 11-miesięczna Karolinka. Skończyło się na rozszarpanym policzku, bo w porę interweniowała babcia. Koks, mieszaniec amstaffa, który był sprawcą zamieszania, uspokoił się równie szybko, jak zaatakował. Wezwano policję, sprawa błyskawicznie przeciekła do mediów i pojawiła się patowa sytuacja. Dziennikarze zadawali trudne pytania, co policja ma zamiar zrobić z psem. – A oni nie wiedzieli, co z nim zrobić, więc wezwali nas – wspomina Piotr Mostowski, szef Eko Patrolu w warszawskiej Straży Miejskiej, która również nie bardzo wiedziała, co zrobić, bo do pogryzienia doszło w domu. A pies nie był bezpański, więc sprawa była poza ich kompetencjami.
– Nikt nie chce wziąć sobie takiego kłopotu na głowę. Półtorej godziny negocjowaliśmy, z kim się dało, gdzie go przewieźć, ale nikt go nie chciał wziąć – mówi Mostowski. W tym czasie rodzina zdążyła ochłonąć i znów chciała mieszkać z Koksem. Paradoksalnie, pies był gwarantem ich bezpieczeństwa w trudnej dzielnicy, gdzie już trzykrotnie podpalano im drzwi. A po pogryzieniu dziecka notowania Koksa wśród sąsiadów niezwykle wzrosły. Bohaterska babcia, która uratowała wnuczkę, nie wpuszcza dziennikarzy do domu. Ale zapewnia, że Koksa już w nim nie ma. Choć różni tacy przychodzili, żeby go kupić, to oni nie sprzedali, tylko oddali do schroniska na Paluchu. Dyrektorka schroniska nie kryje zdziwienia, bo do niej pies nie trafił. Mundurowi rozkładają ręce. Bez decyzji o nakazie uśpienia, wydanej przez powiatowego lekarza weterynarii, w zasadzie nic nie mogą zrobić.
Podnieść rękę na amstaffa?
Gdyby niedawno kupiony przez państwa amstaff reagował na imię Koks, to w sytuacji zagrożenia należy chronić głowę i tułów, zasłaniając się rękoma o zaciśniętych palcach, bo przy obecnym prawodawstwie państwo polskie nie jest w stanie nikogo obronić przed takimi sytuacjami. Mało kto wie, że w polskim prawie nie ma nawet obowiązku wyprowadzania psów w kagańcu. Taki obowiązek nakłada rozporządzenie MSWiA jedynie na psy 11 ras uznanych za agresywne. – Wystarczy jednak, że właściciel takiego psa stwierdzi, że nie jest to egzemplarz rasowy – i nie możemy go ukarać nawet grzywną. Polskie prawo jest głęboko niedoskonałe w kwestii podejścia do groźnych psów. Rozporządzenia, które miały chronić społeczeństwo przed najgroźniejszymi rasami, są po prostu martwe – zauważa Piotr Mostowski ze stołecznej Straży Miejskiej.
Holendrzy po serii pogryzień rozwiązali problem w sposób radykalny. – Można kupować tylko takie psy rasy groźnej, które mają udokumentowany rodowód, a hodowle są pod skrupulatną kontrolą. Mieszańce tych ras są po prostu usypiane – mówi Agata Kalicińska, która od 15 lat hoduje amstaffy. W Polsce taki pomysł nikomu nie przeszedłby nawet przez gardło. – Szacuje się, że w Polsce jest około 8 mln psów. Ich właściciele to gigantyczny elektorat, więc ze świecą szukać polityka, który podniesie rękę na psa – mówi prof. Janeczek. Trudno powiedzieć, po ilu zagryzieniach ktoś się wreszcie obudzi.