W młodości bardzo się interesowałem astronomią. Przypomniały mi o tamtych fascynacjach telewizyjne newsy z podziemi pod Genewą, gdzie naukowcom udało się wstępnie uruchomić Wielki Zderzacz Hadronów. Nie mogłem oderwać oczu od ekranu telewizora. Od BBC po Superstację wszędzie o Big Bangu w Szwajcarii.
Mało kiedy nauce udaje się tak zdominować serwisy informacyjne. Może dlatego, że popularny obraz wielkiego eksperymentu w zderzaczu zmusza miliony laików do chwili refleksji. Po co nam to? Czy nie lepiej byłoby przeznaczyć te ciężkie miliardy zamiast na zabawy w Pana Boga na dofinansowanie badań i przedsięwzięć rozładowujących realne problemy planety?
Przed startem zderzacza zaroiło się też od lęków. A to, że coś się wymknie spod kontroli i glob zginie w eksplozji, a to, że osiem tysięcy nawiedzonych fizyków stworzy jakiegoś Frankensteina cząstek elementarnych i zarazi nim dotychczasową „zdrową” strukturę materii. Jak przed wiekami, ignorancja karmiła neurozy i fobie wymierzone w naukę i naukowców. Nie ma się czego bać. I nie można potępiać rzekomego wyrzucania pieniędzy w błoto. Zderzacz to wspaniały dowód na to, że nauka jest w istocie poszukiwaniem prawdy, a dopiero później wytwórcą dóbr powszechnego użytku lub supertajnych broni. Najważniejsza jest bezinteresowna ciekawość świata: jak jest i dlaczego jest tak, jak jest? Za przypomnienie o tym milionom laików takich jak ja dziękuję ośmiu tysiącom fizyków od zderzacza.
I jeszcze jedno. Niechby się nad lekcją zderzacza zamyślili i politycy. Oto uczeni pokazują rozdartej konfliktami i rywalizacjami ludzkości, że współpraca ponad wszelkimi granicami i różnicami jest możliwa. Że jest coś takiego jak ludzkość.