Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Narodowa duchologia

Polska narodowa prawica od dziesięciu lat jest w natarciu. Trzy lata temu zdobyła cytadelę władzy. Ale ma kłopot sama ze sobą. Wręcz się nie lubi.

Takie wnioski można wyciągnąć z lektury dwóch głośnych na prawicy książek: „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza oraz „Eseju o duszy polskiej” Ryszarda Legutki. Można je traktować jako wyostrzone, radykalne manifesty polskiego konserwatyzmu. Dwa lata temu Rymkiewicz podsuwał rewolucjonistom IV Rzeczpospolitej brutalną filozofię dziejów: krew jest nawozem historii. Gdyby w 1794 r. – pisał w „Wieszaniu” – lud Warszawy powiesił Stanisława Augusta, to ten dziki i wspaniały widok królewskiego trupa ukonstytuowałby nowoczesny naród polski. Stryczek przeciąłby nie tylko szyję króla-kolaboranta, ale i nasze gnuśne dzieje, dodałby wspaniałości i patosu, którego Polakom brakuje jak powietrza. Teraz JMR twierdzi, że masakra 200 tys. warszawiaków w 1944 r. i zagłada stolicy były drugim chrztem Polski.

Aby nie wpaść w całkowity nihilizm, autor „Obrazków dziecięcych” – bo tak można spolszczyć niemiecki tytuł tych okupacyjnych wspomnień i rozważań – wymyślił sobie Baala, który usprawiedliwia tę daninę krwi. Tym bożkiem jest Naród jako wspólnota wzruszeń na widok historycznych obrazków: „Jesteśmy Polakami, ponieważ mniej więcej tak samo oceniamy i tak samo przeżywamy Batorego pod Pskowem, rzeź Humańską, bitwę pod Maciejowicami, rzeź Pragi, atak na Belweder, wymarsz Pierwszej Kadrowej i Bitwę Warszawską 1920”. A ci, którzy oceniają inaczej, do Narodu nie należą, więc… jebał ich pies. Tako rzecze wykwintny poeta. Dosłownie…

Rymkiewiczyzna

Rymkiewicz mówi wprost, że jest „absolutnie aspołeczny”, że „humanizm i humanitaryzm” go mierzi, że nie wierzy w żadne samodoskonalenie w duchu Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego. Nie akceptuje też żadnego „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, bo nikt biskupów do tego nie upoważniał. Świat jest zły i tylko uświęcona przez naród masakra nadaje mu sens. Uwagę krytyka, że przecież dokładnie tak myśleli naziści, Rymkiewicz zbywa: Niemcy przelewali cudzą krew, podczas gdy Polacy własną. Odpowiedź mało trafna, ponieważ niemieckie imperium miało się opierać na kulcie przelanej niemieckiej krwi. Kurhany na Uralu ku pamięci poległych niemieckich żołnierzy oraz ich nazwiska wypisane na Łuku Tryumfalnym w Germanii-Berlinie miały być po zwycięstwie świątyniami narodowego kultu.

Rymkiewicz wykręca się też od refleksji, czy uświęcenie przez masakrę jest zasadą uniwersalną, czy ma dotyczyć tylko niektórych narodów. A co z Czechami, którzy zarówno w 1938 r., jak i 1968 r. świadomie unikali masakry, aby tylko uratować substancję narodową? A cóż mnie obchodzą inni, odpowiada poeta, ja jestem polskim chłopcem… I dziecięce są też jego odpowiedzi na pytania o sens Powstania Warszawskiego. Bo cóż to znaczy, że było „wielką lekcją polskości uczącą nas, jak być Polakami, jak trwać w historii i przetrwać”.

Przecież tę lekcję można interpretować dokładnie odwrotnie, co znakomicie pokazał Tomasz Łubieński w „Bić się czy nie bić”. Ale wtedy 1944 r. nie będzie drugim chrztem Polski, lecz zakończeniem dwustuletniego cyklu rozpoczętego konfederacją barską w 1768 r. Wdrukowały one w polską świadomość etos oporu, ale także poczucie klęski i daremności. A po klęsce Powstania i późniejszych resztek zbrojnego oporu przed sowietyzacją polskie społeczeństwo znalazło inną – i w konsekwencji skuteczną – logikę wychodzenia spod obcej hegemonii. Mimo użycia przez władze przemocy w 1956, 1970 i 1981 r. nie pojawiła się w Polsce poważna pokusa terroryzmu na wzór ETA, IRA czy Czerwonych Brygad. Natomiast narastający oddolnie pokojowy ruch oporu nie tylko doprowadził do upadku komunizmu, lecz również dość gładko wpisał Polskę w nową Europę. Może właśnie powstańcza hekatomba nauczyła Polaków, jak wychodzić z historycznych opresji mniejszym kosztem, bardziej pragmatycznie.

Prawda, że formacja 1980 r. nie została poddana tak strasznym dylematom jak formacja akowska. Ale – mimo dzisiejszej autodestrukcji mitu Solidarności – nie najgorzej zapisała się w historii kraju i Europy. Zaś smutna kondycja Serbii i Chorwacji, trzymanych w przedpokoju UE do czasu opamiętania i rozliczenia z ludobójstwem popełnianym w imię narodowego interesu, pokazuje, jak dalece Polska, dzięki zerwaniu z tradycją powstańczą, poprawiła swą pozycję w Europie.

Na takie dictum Rymkiewicz kręci nosem. „Unia Europejska nie jest żadną gwarancją, że już nigdy nie będzie wojen i przestaniemy się zabijać. Trzeba więc zbudować swój byt narodowy, swoje istnienie na ziemi na takich wydarzeniach, które będą pouczały nas i naszych wrogów, że więcej się już zabijać nie pozwolimy. Powstanie Warszawskie jest jednym z takich wydarzeń”.

UE może nie jest gwarancją absolutną, bo takich na tym świecie nie ma. Ale jest lepszą od brytyjskich gwarancji z 1939 r. czy alianckiego poparcia latem 1944 r. Pod warunkiem, że tej warunkowej polisy ubezpieczeniowej sami nie podrzemy. Stąd wniosek znów dokładnie odwrotny niż u Rymkiewicza. Trzeba swój byt narodowy budować na takich wydarzeniach, które utrwalają kooperację, a nie konfrontację z sąsiadami. Wbrew dzisiejszemu namaszczeniu przez politykę historyczną – Powstanie nie stało się żadnym Drugim Chrztem. I wolno zaryzykować tezę, że w ogólnopolskiej świadomości jest wręcz wydarzeniem dość lokalnym. Już zimą 1944 r. akowcy z Warszawy byli wrogo przyjmowani w Krakowie, ponieważ obawiano się, że i tam, jak mówiono, spowodują krwawe jatki.

Polska jak kaleka

Dzisiejsza Polska – w jednej trzeciej na terenach poniemieckich – ma zresztą bardzo zróżnicowane mity założycielskie. Legenda Powstania Warszawskiego jest odległa nie tylko w Szczecinie, Wrocławiu, Olsztynie, ale i w Poznaniu, Łodzi czy Rzeszowie. Jeśli coś Polaków – od Odry i Nysy po Bug – spina w całość, to już nie tyle doświadczenie wojenne, ile powojenne – peerelowska rzeczywistość i wyślizgiwanie się z niej. A „Kinderszenen” Rymkiewicza to tylko – jak trafnie zauważył Zdzisław Najder – „zastosowanie poetyckiej gęstej piany do spraw, które wymagają zupełnie innego języka”. To język duchologii. I otóż drugim przejawem takiej pompatycznej, choć mało płodnej duchologii narodowej, jest „Esej o duszy polskiej” Ryszarda Legutki. Wprawdzie garstka apostołów neoetykiet uznała tę książeczkę za objawienie narodowego konserwatyzmu, ale w gazetach uważających się za konserwatywne – jak „Dziennik” – nie brakło rozczarowania i niechęci.

Nie ma w „Eseju” żadnych olśnień, żadnego wadzenia się z Bogiem, cyrografów i aktów strzelistych. Jest zapis zgagi. Jeden z głównych szamanów tzw. rewolucji konserwatywnej i były minister oświaty w rządzie Jarosława Kaczyńskiego swój wykład zaczyna od lamentu, że Polak „nie wie, co go ukształtowało, co ma chwalić, a co ganić, jakie są jego możliwości, miejsce i rola we współczesnym świecie”. Jest dzieckiem pogruchotanej ciągłości historycznej, kataklizmu wojennego i powojennego, w wyniku których powstał nowy naród – zarówno w sensie psychologicznym, jak i społeczno-biologicznym – ród peerelowski. Niemcy i komuniści zniszczyli całe grupy społeczne – ziemiaństwo i arystokrację. Zdewastowali inteligencję, klasę przedsiębiorców, rzemieślników. Polskę poczwórnie zgwałcono i poddano gigantycznej amputacji i przeszczepowi. Człowiek, który by coś takiego przeżył, byłby kaleką o ciężkich urazach psychicznych. To wszystko prawda. Nasuwa się jednak pytanie, jak ten kaleka dał sobie radę z tymi urazami. Czy im uległ, czy je przezwyciężył. I co zrobił z kraju, w którym mu przyszło żyć? Ogarnął go jakoś, czy żyje na śmietniku historii?

Dla Legutki odpowiedź jest prosta. Polska jest dziś krajem nieprawdopodobnie brzydkim, amorficznym, bez formy, zamieszkanym przez ludzi znikąd. W czasach PRL rządzili Polską zbir i cham. Teraz mamy naród przykościelny i rzeczpospolitą kibiców opanowaną przez prostaków. Polaków dręczy nie megalo-, lecz mikromania, kompleks niższości, zanik pamięci historycznej oraz mała innowacyjność, ociężałość umysłowa. Spowodowały to trzy buldożery, które przeszły w ciągu ostatnich 70 lat przez duszę Polską – niemiecki nazizm, sowiecki komunizm, oraz, po wyzwoleniu 1989 r., kapitalistyczny globalizm.

Na ilustrację pogruchotanej polskiej pamięci Legutko wybiera Lwów, Warszawę i Kraków. Lwów – „czarowne polskie miasto” – został przez nowych mieszkańców „z pełną świadomością zamordowany”. Warszawę – dziś sztuczną hybrydę – za jej bohaterstwo okrutnie ukarali Niemcy i komuniści. Jest symbolem Polski, sztucznego kraju ludzi zaradnych, ale żyjących na niby, bez tożsamości. I wreszcie Kraków, czcigodne miasto w cieniu Nowej Huty, zadeptane przez przybyszów znikąd i zamieszkane przez dość jednorodną społeczność bez przymiotów: „ani mieszczańską, ani robotniczą; ani wielkomiejską, ani małomiasteczkową; ani konserwatywną, ani postępową”.

Rewolucja dla prostaków

Psychologicznym kluczem lektury „Eseju” jest emocjonalne wyznanie autora w jednym z wywiadów: „Wydaje mi się, że rewolucja 1989 r. nie została zrobiona dla takich ludzi jak ja, lecz dla armii prostaków, którzy jak szarańcza są wszędzie…”. Poza symbolicznym horyzontem Legutki jest też większość Polski: Gdańsk z całą swoją legendą, Wrocław z dzisiejszą dynamiką większą od warszawskiej i krakowskiej razem wziętych, Poznań tradycyjnie obojętny na duszewne problemy „galicjochów z kongresówy”. Lublin ze swoim KUL.

Wszystko jest kwestią perspektywy. Sfrustrowany egocentryk będzie widział jedynie dewastację, człowiek zdolny do empatii i dialogu z sąsiadem będzie dostrzegał to, co mimo wszystko udało się uratować.

Problem naszych narodowych konserwatystów polega nie tylko na fundamentalnym odrzucaniu wszelkich teorii względności – relatywizm to według nich grzech śmiertelny, lecz, co gorsza, na kompleksach i fryzowaniu biografii. Ryszard Legutko ze wstrętem pisze o Nowej Hucie i jej mieszkańcach, polskość utożsamia ze zniszczonymi przez komunistów mieszkańcami pałaców, dworków, mieszczańskich kamienic. Ale rodowody większości Polaków bynajmniej nie sięgają pałaców, dworków i secesyjnych kamienic, lecz chłopskich chat i drobnomieszczańskich czynszówek. I sięgały stalinowskiej Nowej Huty czy gomułkowskiej wielkiej płyty. I w wielkiej płycie mieszkali przywódcy strajku w Stoczni Gdańskiej.

Legutko wspomina, że sam jest inteligentem w pierwszej generacji, synem pracownicy poczty i żołnierza z Sambora. Ale nie bardzo potrafi wyrazić aspiracje i emocje tej właśnie ogromnej części polskiego społeczeństwa, która wyszła ze wsi, małych miast, która nie przymierzała się do spadku po Czartoryskich czy Kronenbergach, a historię własnych rodzin ogarniała najwyżej do trzeciego pokolenia, bo nie bywało w nich zbyt wielu świadectw pisanych... Bywa, że ludzie z awansu wysferzają się i widzą wokół siebie chamów, zbirów, prostaków i szarańczę. Ale to tylko kompleksy i ukryty wstyd. Theodor Lessing, niemiecko-żydowski publicysta, określił podobny stan frustracji pojęciem Selbsthass, nienawiści do siebie samego. I coś w tym wstręcie Legutki i Rymkiewicza do otoczenia jest pewnie też ze wstrętu do własnej biografii.

Podejrzani szydercy

Dla obu wojujących konserwatystów czarną owcą jest Czesław Miłosz – bo uznał fatalizm dziejów. Dla Legutki jest nią ponadto Leszek Kołakowski, bo był kiedyś komunistą. A także wszyscy ci inni rewizjoniści i zwykli podejrzani, szydercy z polskiej szkoły filmowej, KOR i lewica laicka. Tymczasem nie da się ukryć, że – przy wszystkich biograficznych meandrach intelektualistów skażonych grą z PRL – ich wkład do kultury narodowej, nie mówiąc już o uznaniu międzynarodowym, jest nieporównywalnie większy niż neo-neo: zeskok od dorobku Kołakowskiego do Legutki jest równie smutny jak od Geremka do Cichockiego.

Nieszczęście polskich narodowych konserwatystów polega chyba na tym, że nie akceptują ani tego świata, ani siebie samych, i nie znoszą teorii względności, groteski, autoironii, które być może pomogłyby ten wstręt przezwyciężyć. A tęsknoty za nowym sarmatyzmem to zabawy chłopców, którzy jeszcze nie rozejrzeli się po świecie. A ten się zmienia piorunem. W Ameryce 40 lat po zbombardowaniu w Newark murzyńskich rebeliantów czarnoskóry Barack Obama jest kandydatem na prezydenta. W Niemczech chadecki minister spraw wewnętrznych mówi, że islam stał się częścią niemieckiej tożsamości, a w Kolonii powstaje meczet, którego minaret może przewyższyć wieże tamtejszej katedry. U nas natomiast 70-letnie dziecko wojny tęskni do życiodajnej masakry, a sfrustrowany profesor filozofii uprawia narodowy szamanizm.

Idole naszego konserwatyzmu przypominają brydżystów, którzy naburmuszeni czekają, że los raz da im same honory, asy, króle i co tam jeszcze potrzeba do tego, by szlem sam wyszedł. Tymczasem dobra gra polega na tym, by mając słabą lub średnią kartę wylicytować tyle, ile można, i precyzyjnie ugrać swoje. Życie polega na kompromisach, realnych ocenach swoich możliwości i – jak mówił Kant – na wyjściu z samozawinionej niedojrzałości. Radykalniejsza część polskiej prawicy wciąż się na to nie zgadza, chce pierwotnego narodu połączonego daniną krwi, wymuszonej moralnej doskonałości, wielkiej wizji wymagającej ofiar. W dzisiejszej Europie ten wskrzeszany duch narodu może robić podobne wrażenie jak wydrążona dynia ze świeczką na Halloween.

Polityka 40.2008 (2674) z dnia 04.10.2008; Ogląd i pogląd; s. 22
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną