W sprawie meritum, tj. kto ma uczestniczyć w obradach i kto ma stać na czele delegacji polskiej, popieram stanowisko rządu. Nie chodzi przy tym o interpretację Konstytucji, kazuistykę prawniczą, powoływanie się na inne kraje czy na czasy Kwaśniewskiego. Chodzi o coś poważniejszego, o to, że naleganie prezydenta na udział w obradach w Brukseli (w innych warunkach całkowicie dopuszczalne i normalne), w Polsce normalne nie jest, ponieważ to część kampanii Lecha Kaczyńskiego i PiS, która ma na celu ograniczenie roli rządu, degradację premiera, po to, żeby jednocześnie twierdzić, że premier jest słaby, a rząd nijaki. Upór, z jakim prezydent wybiera się do Brukseli, należy rozpatrywać łącznie z zapowiedziami wetowania proponowanej przez rząd reformy służby zdrowia, systemu emerytalnego, wetem w sprawie mediów publicznych, oskarżeniami o roztrwonienie dorobku ostatnich dwóch lat (czyli rządów PiS) w sprawach zagranicznych, po to, żeby następnie oskarżać rząd o nieskuteczność i zaniechania. Prezydent jest prezydentem opozycji, na czele której stoi jego brat, a nie prezydentem wszystkich Polaków.
ALE, podkreślam „ale", skoro racja leży po stronie rządu, to tym bardziej premier Tusk i jego ludzie nie powinni dawać się prowokować, angażować się w wymianę złośliwości i zabieranie zabawek w piaskownicy. Okazuje się, że nie tylko w obozie Jarosława Kaczyńskiego, Jacka Kurskiego czy Joachima Brudzińskiego, ale również po stronie Platformy pojawiają się wypowiedzi - delikatnie mówiąc - niestosowne. Odsyłanie prezydenta do biura podroży, powoływanie się na chorobę pilota samolotu rządowego czy zaklinanie prezydenta (przez ministra Sikorskiego), żeby „odpuścił" - na to nie ma usprawiedliwienia. Co to za forma „niech pan odpuści" w ustach ministra Spraw Zagranicznych?