W ciągu ostatnich dwóch lat osobę Kazimierza Marcinkiewicza, ekspremiera z Gorzowa, szykowano na następujące stanowiska: szefa PKO BP, NBP, ministra skarbu, ministra gospodarki. Wieszczono sukces w wyborach prezydenckich, parlamentarnych i europarlamentarnych. Ostatnio jedna trzecia Polaków uznała, że byłby on najlepszym następcą Donalda Tuska. Kazimierz zbudował sobie bardzo silną medialną markę.
Ale pod koniec stycznia zaczął obnosić się w tabloidach ze swoim londyńskim romansem. Upokarzając swoich najbliższych w Gorzowie (mieszka tam żona i czwórka dzieci), dokonał – jak się wydaje – politycznego samospalenia. Dla dwóch największych partii, które właśnie szukają swoich lokomotyw na listy do europarlamentu, Kazimierz natychmiast przestał być atrakcyjny.
Pierwsza rodzina Gorzowa przechodzi ostry kryzys. Biorąc udział w bulwarowym show, Marcinkiewicz podważył bowiem jednocześnie pozycję swoich dwóch braci: młodszego od siebie Arkadiusza (ur. w 1961 r., radny gorzowski, skarbnik lokalnego PiS i biznesmen) oraz starszego – Mirosława (ur. w 1957, dyrektor lokalnego banku PKO BP, radny sejmiku wojewódzkiego).
Po publikacjach tabloidów ukryci do tej pory krytycy braci Marcinkiewiczów w mieście pozwalają sobie otwarcie na kąśliwe uwagi. Działacz ZChN, obecnie w NFZ (autor wyrażenia „polityka prorodzinna” w odniesieniu do klanu Marcinkiewiczów): – Odkąd w 1990 r. chłopcy dostali się do rady miejskiej (Arkadiusz zasiada tam do dziś) i zaczęli mieć realne wpływy, pilnują nawzajem swoich interesów. Powtarzałem im: za dużo pragmatyzmu jak na katolicką banderę, pod którą pływacie.