Niemcy, przynajmniej ci z Lufthansy, nie znali (jak się okazało) Jana Rokity. Ale kilku polskich polityków jest tu dobrze znanych. Tzw. afera kartoflana bardzo spopularyzowała prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale jednocześnie przylepiła mu łatę ponuraka i germanofoba. Jest więc traktowany chłodno. Przez kontrast do prezydenta sporą sympatią cieszy się premier. Na niedawnej konferencji bezpieczeństwa w Monachium Donald Tusk dobrze wykorzystał swe pięć minut. Mówił o solidarności Europejczyków i zebrał gratulacje. Również Radek Sikorski dobrze wypada na międzynarodowych spotkaniach. Pomaga mu dobra angielszczyzna, ale przeszkadza etykieta proamerykańskiego neokonserwatysty, prowadzącego homeryckie boje z Rosją. Niemniej szwajcarska „Zürcher Zeitung” wciąż daje Polakowi duże szanse na stanowisko przyszłego sekretarza generalnego NATO. Z kolei najnowszą kanonadę Władysława Bartoszewskiego przeciwko Erice Steinbach prasa niemiecka przyjęła źle, uważając, że czcigodny 86-latek, wypędzając Steinbach z niemieckiej polityki, zapędził się za daleko.
To jest ta trójka polskich polityków, których głos liczy się w Europie. Jest jeszcze Adam Michnik, świadek historii najnowszej i uczestnik dysput historiozoficznych w niemal wszystkich krajach UE i okolic. Jest Aleksander Smolar, jest niekiedy Tadeusz Mazowiecki, zbierający brawa na berlińskim sympozjum z okazji 20-lecia dwóch Okrągłych Stołów – polskiego i enerdowskiego. Jest – choć ostatnio mniej widoczny – Aleksander Kwaśniewski. Jest polska komisarz UE Danuta Hübner czy minister finansów Jacek Rostowski, który świetnie wypadł w Davos, w czym pomagały mu brytyjskie maniery i prawdziwie brytyjska złośliwość.