Przypomnijmy sobie choćby kilka ostatnich skandalików: „coś tam, coś tam” pani poseł Elżbiety Kruk, „Niemcy mnie biją!” – niedoszłego premiera z Krakowa, wyjątkową serię wpadek nowego ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy, kolejne medialne szarże posła Janusza Palikota... A sprawy większego kalibru i nieco dawniejsze: Józef Oleksy – od afery Olina po taśmy Gudzowatego, Aleksander Kwaśniewski z ostatniej kampanii wyborczej, a Zbigniew Ziobro – tu już nawet trudno wyliczać, a Jacek Kurski, a sam Jarosław Kaczyński, którego ostatnie ataki z powietrza na Słowację i Gabon, są już co najwyżej śmieszne... Czy trzeba jeszcze wspominać kabaretowych wicepremierów Giertycha i Leppera i ich drużyny, ministra Macierewicza, panią minister Fotygę, posła Gosiewskiego z Włoszczowy i dziesiątki innych figur polskiej polityki, z których publiczność stroiła sobie żarty? Naprawdę niewielu polityków wypadło z obiegu wskutek kompromitujących – teoretycznie – zdarzeń, zachowań i wypowiedzi. Miedziane czoła, teflonowa skóra.
Wróćmy na moment do byłego premiera Marcinkiewicza. Romanse, zwłaszcza ogłaszane publicznie, zazwyczaj politykom na trwałe nie szkodzą, o czym przekonało się wielu w licznych krajach europejskich. Nawet w sąsiednich Czechach premier Topolanek miał przygody barwniejsze (broniąc swej damy, partyjnej koleżanki i wiceprzewodniczącej parlamentu zarazem, skopał nawet samochód paparazzich), co na jego karierę nie miało praktycznie wpływu. Fakt, Czechy zawsze miały bardziej pragmatyczny i zdystansowany stosunek do życia publicznego i swoich polityków, ale romans był i dawał mediom niezłą pożywkę. Czy zatem Kazimierz Marcinkiewicz nie ma prawa do szczęścia, nawet jeżeli w przeszłości zaklinał się, że rodzina to dla niego rzecz najważniejsza, który to system wartości zaprowadził go do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego?