Piotr Łomnicki: – Ojciec to dla mnie teatr. Nie Pan Wołodyjowski, który dał mu telewizyjną popularność, ale właśnie teatr. Godziny, gdy w domu uczył się tekstu, bo miał kiepską pamięć i kosztowało go to wiele wysiłku. Godziny, gdy rozmawiał ze mną o budowaniu roli. A potem premiera, gdy na moich oczach to wszystko się domykało. Misterium.
Pierwszy spektakl, który świadomie pamięta, to „Amadeusz” z Polańskim, w którym Tadeusz Łomnicki zagrał Salieriego. Piotr miał wtedy 13 lat, może nie wszystko do końca rozumiał, ale ten moment, w którym ojciec zakłada perukę i przenosimy się w czasie – w tym była cała magia sceny. Nie potrafił się tym znudzić. Na „Kartotece” był kilka razy, na „Ostatniej taśmie” – osiem, na ukochanym „Ja, Feuerbach” – dwanaście. W liceum, kiedy człowiek zastanawia się, co ze sobą zrobić, w naturalny sposób przyszło mu do głowy, żeby zdawać do szkoły teatralnej. I wtedy ojciec powiedział kategoryczne „nie”.
– Rzadko bywał kategoryczny. Miał w sobie pokłady tolerancji i miłości dla mnie. Z cudownym spokojem znosił nastoletniego buntownika w okresie burzy i naporu – wspomina. Gdy poszpera w pamięci, wychodzi na to, że ta kategoryczność zawsze jakoś wiązała się z teatrem. Był kategorycznie oburzony, że syn nie rozumie Becketta, kategorycznie wściekły, gdy na ważną premierę przyszedł cały w suwakach i agrafkach. I kategorycznie zabronił bycia aktorem.
– To była jego mądrość życiowa. Nie chciał dopuścić, bym musiał mierzyć się z jego wielkością. Miał świadomość, że nazwisko w tym przypadku byłoby jak ciężka kolumna, którą bym za nim dźwigał. Groził, że nie tylko mi nie pomoże, ale wręcz będzie rzucał kłody pod nogi – wspomina Piotr.