Nikt się już nie zdziwi jeżeli się okaże, że pan Siwek, który podobno został p.o. prezesem, przyleciał tu z Marsa. Albo, że jest kobietą.
Nawet jeżeli za walkami buldogów pod telewizyjnym dywanem stoją najprostsze pobudki – na przykład, żeby ułatwić coraz bardziej wątpliwą reelekcję Lecha Kaczyńskiego albo żeby zgarnąć jeszcze trochę szmalu dla siebie, kolegów i partii, to bezwstyd i zażartość tych zmagań osiągnęły już poziom przekraczający wszystko, co Polska oglądała. Przez dwie poprzednie dekady żadna istotna instytucja publiczna nie została tak zdeprawowana, brutalnie zgwałcona, bezwstydnie sprywatyzowana i podporządkowana doraźnym interesom małej grupki skrajnie cynicznych graczy.
Można by bardzo łatwo powiedzieć, że jest to oczywisty skutek zwycięstwa wyborczego PiS-u w roku 2005 i wina braci Kaczyńskich, którzy takimi ludźmi obsadzali publiczne instytucje i tak kształtowali instytucjonalne ramy ich działania. Tak też jest z pewnością. Ale blisko dwa lata po wyborach, w których PiS stracił władzę, nie da się już wszystkiego zwalić na Kaczyńskich.
Dziś za stan mediów publicznych odpowiada obecna koalicja. Bo mając większość w Sejmie i w Senacie oraz łatwe do uzyskania poparcie SLD potrzebne do odrzucenia prezydenckiego weta, PO i PSL mogły bez specjalnego trudu zmienić ustawę, wymienić władze TVP oraz Polskiego Radia i stworzyć bardzo potrzebne Polsce dobre media publiczne.
Problem polega na tym, że Platforma wciąż jeszcze jest spętana ortodoksją prymitywnie liberalnej doktryny, w której na instytucje publiczne po prostu nie ma miejsca. Przez te blisko dwa lata Donald Tusk zrobił wszystko, co mógł by media publiczne zniszczyć.