Słusznie pisze w swym eseju Adam Krzemiński, że każde kolejne pokolenie ma inny stosunek do Powstania Warszawskiego, bo i każde zderza się z tą historią w innym kontekście życiowym. Warto sobie jednak zadać pytanie – nie tyle – czym ono jest dla dzisiejszych nastolatków, ale czym będzie dla kolejnych grup młodych ludzi, które przyjdą po nas za 10-20 lat.
Siłą rzeczy wraz z odchodzeniem kolejnych uczestników wydarzeń sierpnia 1944, będziemy mieli w obiegu medialnym coraz mniej relacji naocznych świadków. Tuż po wojnie można było napisać „Popiół i diament”, Wajda mógł nakręcić „Kanał”, bo żywe były dylematy o sensowność patriotycznego zrywu. Stłumione przez Niemców, niewsparte przez Rosjan powstanie, stało się traumą całego pokolenia. Argumenty je potępiające i gloryfikujące przez lata rozpalały „nocne Polaków rozmowy”. O czynie bohaterskim trudno było mówić, gdy wciąż bolało 200 tys. ofiar i miasto, które właściwie przestało istnieć. Te spory, wyrażone najpełniej w tytule sławnego eseju Tomasza Łubieńskiego „Bić się czy nie bić”, choć wciąż pozostają żywe, przenoszą się jednak powoli do sfery debat akademickich. Książki „za” i „przeciw” będą zapewne wciąż wydawane, ale do coraz mniejszego kręgu odbiorców - badaczy historii oraz jej wielbicieli.
Tymczasem w tzw. społecznej świadomości buduje się od kilkunastu lat mit powstania jako legendy heroicznej. Reguły popkultury, która wygasza wszelkie subtelne odcienie szarości, a podkreśla wątki jednoznaczne, czarne i białe, są tu nieubłagane.