Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ulica Kubusia Puchatka

I znowu (déjà-vu) dobrały się niewyżyte urzędasy do nazw ulic. Teraz będzie się je między innymi dotytułowywać. Pomysł rodem z Krakowa chyba, gdzie aptekarka to pani magister, żona doktora – pani doktorowa, a znałem także panią po mężu docentową habilitowaną. Nie będzie więc już alei Jana Pawła II, ale obowiązkowo aleja Papieża (dużą literą) Jana Pawła II, jakby w Polsce oseskom już nie wbito do głów, jaki urząd sprawował Wojtyła. Telewizja nie będzie już przy ulicy Woronicza, ale prymasa Jana Pawła Woronicza.

Jest z tym pewien kłopot, gdyż w Rzeczpospolitej „Jan Paweł” to bez mała tytuł, a Woronicz to wprawdzie prymas, senator, poeta i współzałożyciel Towarzystwa Przyjaciół Nauk, ale żeby od razu Jan Paweł... Przesada. Żeby nie dać się zwariować, przypomnę zabawę wymyśloną ongiś przez Stefana Kisielewskiego. Zamiast słowa ulica wstawiało się oto czteroliterowy wyraz na d. Zestawienia z osobami szybko się oczywiście nudziły, choć i tutaj bywały smakowitości, jak np. d. Kubusia Puchatka. Pozostawało jednak szerokie pole do popisu: Hoża, Krzywe Koło, Słoneczna, Asfaltowa, Malinowa, Marszałkowska... Siedziało się w Bristolu przy harcerzyku (sok grejpfrutowy z wkładką), co raz ktoś przypominał sobie adres kolegi i wszyscy parskali śmiechem. Takie bywały zabawy i gry w mrocznych czasach czerwonki, które dzisiaj polecam ponurym zmieniaczom nazw, trochę dla rozweselenia, a trochę dla opamiętania. Albowiem d. Woronicza to nic śmiesznego, ale już d. biskupa zaczyna mieć swój rymowany i deprawujący smaczek.

Skoro zaś jesteśmy już w czarnej nocy tamtych jednobarwnych czasów, przypomnieć chciałbym jednego ich bohatera. Oto za parę dni minie 90 rocznica urodzin Kazimierza Górskiego. Był pan Kazimierz na swój sposób filozofem. Do historii przeszły jego powiedzenia: „wygramy, przegramy albo zremisujemy”, „piłka jest okrągła”, „ich jest jedenastu i nas jedenastu” etc. Przede wszystkim był jednak genialnym trenerem selekcjonerem. Trafił na wyjątkowo uzdolnione pokolenie polskich piłkarzy? Nie sądzę, on to pokolenie po prostu stworzył.

Ten spokojny i chciałoby się powiedzieć niepozorny lwowiak nie przeprowadził żadnych taktycznych czy technicznych rewolucji w piłce nożnej. Miał natomiast oko do wyławiania talentów oraz niebywały dar motywowania piłkarzy, tak by przerastali samych siebie, a kiedy trzeba, któż to dzisiaj obejrzy na polskich stadionach, „gryźli trawę”. Trudno powiedzieć, na czym to polegało, ale bez niego Szarmach nie wkładałby głowy tam, gdzie inni bali się wysunąć nogę. Lato nie osiągnąłby swojej niebywałej szybkości, Deynie nie wyszłaby połowa jego sławetnych „rogali”. Po latach posuchy wraz z Górskim coś się dziwnego stało z polskim futbolem.

Aż przyszła środa 17 października 1973 r. Anglia–Polska na mitycznym, nieistniejącym już stadionie Empire Stadium – Wembley. Naszym, by awansować do finałów mistrzostw świata (a udziałem w nich mogło się wówczas cieszyć tylko 16 drużyn), wystarczał remis. Ten remis z Anglią walczącą o wszystko, u siebie, w Londynie, był jednak prawie poza granicami marzeń.

W 57 minucie, o godzinie 20.47 czasu angielskiego, Jan Domarski strzela bramkę. Oglądaliśmy mecz z Maćkiem Domańskim na osiedlu Etiudy Rewolucyjnej i zaręczam, że takiego ryku nie usłyszałem już nigdy w życiu. Szyby się trzęsły, butelka wódki wywróciła się na stole. Po sześciu minutach wszystko ucichło. Belgijski sędzia podyktował rzut karny dla Anglików. Zrobiło się 1:1 i 27 minut, które nie chciały się skończyć. Wreszcie ryk kolejny. Ze wszystkich domów wybiegali ludzie, żeby rzucać się sobie na szyję. Ale nie tylko.

Przedziwny jest instynkt tłumu. Nikt niczego z nikim nie uzgadniał, a wszyscy wpychali się do autobusów, żeby jechać, gdzie... pod ambasadę brytyjską w Alejach Ujazdowskich. Kiedy prawie zduszeni dobrnęliśmy na miejsce, trafiliśmy właśnie na moment, gdy – braku fair play nie można jednak tym Anglikom zarzucić – ambasador wyszedł na balkon i pomachał przyjaźnie tysiącom oszalałych na dole, blokujących już teraz aleje na długości co najmniej kilometra. Dostał rzęsiste brawa. A potem zaczął się rozśpiewany marsz Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem pod kolumnę Zygmunta. Jakim cudem pojawiły się flagi i setki wyskokowych butelek (było już grubo po północy i nigdzie alkoholu nie sprzedawano), Bóg jeden raczy wiedzieć. Polak potrafi.

Tak rozpoczęła się epopeja, która swoje apogeum osiągnęła w czerwcu następnego roku. Z meczu z Argentyną mam wspomnienie bolesne. Umówiliśmy się, że jeśli nasi strzelą bramkę, czcimy ją szklanką wódki. Jednym haustem, bez zapitki. W siódmej minucie strzela Lato. Pijemy, wstrząsamy się, a tutaj... w dziewiątej Szarmach podwyższa na 2:0. Słowa dotrzymaliśmy, ale od tej chwili zrezygnowaliśmy z niebezpiecznych rytuałów, i słusznie, bo w następnym meczu z Haiti było 7:0, a nasi strzelali w 30, 32 i 34 minucie (przedtem w 17 i 19). Tego nawet Rasputin by nie przetrzymał.

Jurek Pilch twierdzi (a nawet to śmiało napisał), że były to najszczęśliwsze dni jego życia. Jest w tym może nieco przesady, ale żyliśmy w swoistej euforii, a dotyczyło to też ludzi, których nikt by wcześniej nie posądził o kibicowskie instynkta. 8 lipca 1974 r. zwarty tłum oczekiwał piłkarzy na całej trasie od Okęcia do Centrum. Oczywiście zaraz przyjął piłkarzy Edward Gierek, podpięli się i inni notable, ale jakoś to wtedy nikomu nie przeszkadzało i nikt w tej chwili nie pamiętał, że żyje w złych do szpiku i ciemnych czasach.

Stąd też mój apel do warszawskich sfrustrowanych radnych. Darujcie sobie nareszcie tych niebywałych bohaterów wielkich dziejów z ich zaszczytnymi etatami. Dajcie kilkanaście ulic tym, którzy kiedyś całemu krajowi sprawili tak pamiętną do dzisiaj frajdę. A nawet o d. Musiała czy Szarmacha nikt się nie obrazi, bo z ich bioder przybranych w czerwone spodenki wyrastały nogi, które zaniosły nas na wyżyny entuzjazmu. Precz z patosem i tytulaturą!

Polityka 08.2011 (2795) z dnia 19.02.2011; Felietony; s. 97
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną