Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Boniecki w smole

Było to na przełomie lat 60. i 70. minionego wieku. „Tygodnik Powszechny” powierzył mi – smarkaczowi podówczas – prowadzenie działu recenzji. Pisałem też felieton sportowy pod pseudonimem Troll, a od czasu do czasu udawało mi się zamieścić coś większego, przede wszystkim reportaże. Pomimo zaświadczenia, które ułatwiało mi pracę reporterską, nie byłem nigdy, chociaż mi to wspaniałomyślnie proponowano, członkiem redakcji. Wpłynęły na to trzy zasadnicze elementy.

Po pierwsze, członkiem zespołu „Tygodnika” (ustanowiono wtedy taki podział między zespołem – w domyśle „ideologiczną czapką” – a redakcją bezpośrednio i merytorycznie przygotowującą kolejne numery) był mój tata. Sama myśl, że byłbym w tym gronie, przynajmniej dla opinii publicznej, protegowanym synem swojego ojca, wykluczała dla ambitnego podrostka wszelką możliwość instytucjonalnego związku. Po drugie, zasiadały w redakcji takie postaci, jak Jerzy Turowicz, Antoni Gołubiew, Tadeusz Woźniakowski, Marek Skwarnicki, Krzysztof Kozłowski… a gdzież mi było do nich. Przy całym buncie pokoleniowym zdawałem sobie jednak sprawę z proporcji i rozumiałem, że to są szczyty, na które będę się musiał wdrapywać przez długie jeszcze lata.

Po trzecie, po paru rozmowach (nawet przy wódce) z Markiem Skwarnickim i Tadeuszem Żychiewiczem przede wszystkim zdałem sobie sprawę, że są oni, podobnie jak tata, przesiąknięci tym metafizycznym i głębokim katolicyzmem, od którego ja właśnie odchodziłem. Moje imię przy nich, przy Józefie Hennelowej, która była dla mnie i jest uosobieniem tego świata (co nigdy nie zmieni mojego dla niej uczucia), byłoby nieuczciwością i nadużyciem.

Odszedłem. Wydaje mi się, że wyjaśniłem to spokojnie i jasno. I właśnie wtedy zgłosił się do mnie ksiądz Adam Boniecki z maszynopisem książki, będącej – czy ja wiem – czymś w rodzaju katechizmu dla młodzieży czy próbą z nią dialogu.

Polityka 47.2011 (2834) z dnia 16.11.2011; Felietony; s. 104
Reklama