Kiedy ożeniłem się z Kasią Kobzdej, jej młodszy brat nie miał nawet siedmiu lat. Ani kolega, ani partner, ale z drugiej strony patrząc, również nie osesek-maskotka. Całą bandą pojechaliśmy na wakacje zimowe do małyszowsko (jeszcze się nie urodził)-pilchowskiej (jeszcze nikt o nim nie słyszał) Wisły. Mikołaj miał sprzęt, który potocznie zwał się sankami, w rzeczywistości jednak nie miał z nimi wiele wspólnego. Była to granatowa wanienka bez płóz, ślizgająca się całą dolną powierzchnią, dzięki czemu dużo szybsza od sanek tradycyjnych. Jednocześnie boczne strony wanienki ochraniały zjazdowicza, tak przynajmniej napisano w instrukcji, od wypadnięcia z pojazdu, a tym samym odniesienia poważniejszych obrażeń.
Rada starców postanowiła rzecz wypróbować. W myśl zasady, ile słoni zmieści się w małym Fiacie: dwa z przodu, dwa z tyłu, upchaliśmy się do wanienki we czwórkę. Prowadził prof. dr hab., obecnie kierownik Katedry Antropologii Kultury UJ, Czesław Robotycki. Nie można go winić. Na pierwszym zakręcie sanki wyleciały w górę i upadły na prawy bok, rozsypując pasażerów na przestrzeni kilkunastu metrów. Nikomu nic się dotkliwego nie stało. Jeśli chodzi o załogę oczywiście. Z sanek pozostało bowiem kilkanaście postrzępionych kawałków plastiku, których zlepić by się i tak nie dało.
Siniaki siniakami, trzeba było spojrzeć Mikołajowi w oczy i powiedzieć, że było Ferrari i już go nie ma. Na to nie odważył się nikt. Ustaliliśmy, że pod różnymi pretekstami ruszamy następnego dnia do Bielska, Cieszyna, nawet Katowic i odkupujemy sprzęt. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Okazało się, iż podobne sanki można kupić tylko w Warszawie pod kolumnadą placu Konstytucji. Wracających z niczym budrysów witał Mikołaj kpiącym uśmiechem. Dawno już znalazł kawałki pojazdu i domyślał się mniej więcej, co musiało się zdarzyć, więc tym bardziej bawiły go nasze porozumiewawcze, i jak się nam wydawało, tajemnicze spojrzenia.