Zanim jeszcze zerwał z hitleryzmem – a nie jestem pewien, czy później zmienił ten pogląd – napisał Hermann Rauschning, że z socjotechnicznego punktu widzenia należy naród utrzymywać w strachu. Tylko wtedy daje się nim bowiem skutecznie kierować. Obywatele nie tylko muszą się bać, oni także to lubią i tego chcą, gdyż wyjaśnia im to łatwo wszelkie niepowodzenia indywidualne i społeczne, pozwala skonstruować spójny obraz świata.
Straszakiem może być byle co: inna nacja (w warunkach polskich – Niemcy, Rosjanie, Żydzi, Ukraińcy...), konkurencyjna religia (islam, protestantyzm, „sekty”), terroryści, łowcy samolotów spod Smoleńska, libertyni, liberałowie, komuniści, imigranci, palacze papierosów, geje, masoni, bankierzy, Kuroń, Michnik i Modzelewski, sam Michnik etc., etc. Nie jest to koncepcja odkrywcza i mniej czy bardziej świadomie wcielana była w życie, z reguły skutecznie, przez polityków, duchownych czy aparat administracyjny od zarania dziejów.
Problem zaczyna się w momencie, kiedy wraz z rozwojem i upowszechnieniem dostępu do informacji potencjalnych straszaków zaczyna przybywać w geometrycznym postępie, a przecież zawsze znajdzie się ktoś w naszym pluralistycznym społeczeństwie, kto wykorzysta nadarzającą się okazję. W tej multiplikacji obiektów naszych przerażeń następuje takie ich zagęszczenie, że coraz częściej zaczynają sobie nawzajem przeczyć i z uporządkowanej strachem wizji świata wracamy do pierwotnego chaosu pytań bez odpowiedzi. Ostatnie wydarzenia dają tego dobitny przykład.
We Francji, w Tuluzie, niejaki Mohamed Merah zamordował kilku żołnierzy, a później dzieci z wyznaniowej szkoły żydowskiej i ich nauczyciela. Merah był muzułmaninem, miał kontakty ze środowiskami integrystycznymi, imigrantem i podróżował do Afganistanu, po których to wycieczkach był przesłuchiwany przez odpowiednie komórki policji, niemogące jednak udowodnić, że udawał się do Kabulu w celach innych niż turystyczne.