Julia Fiedorczuk: Powiedziała pani ostatnio, że będąc artystką odczuwa pani coś w rodzaju „kompleksu Boga”. Co to znaczy?
Laurie Anderson: Powiedziałam to oczywiście całkiem żartobliwie. Chodziło mi tylko o to, że artyści nie pracują na zlecenie. Artysta wyobraża sobie jakąś rzecz, chce, żeby zaistniała i wynajduje sposób na stworzenie jej. To zachwycające. Czegoś nie było, a potem jest. To bardzo ekscytujące. Oczywiście, „kompleks Boga” to zbyt mocne słowa, artyści nie mają swojego nieba, nikogo nie oceniają. Miałam na myśli tylko twórczy charakter pracy artysty.
Kiedy myśli pani o samych początkach swojej drogi artystycznej, czy przypominają się pani jakieś zdarzenia lub osoby, które wywarły na panią istotny wpływ?
Na samym początku była nauczycielka plastyki w podstawówce. Wspaniała postać. Po pierwsze wyglądała zupełnie inaczej niż pozostali nauczyciele, a to robiło ogromne wrażenie. Nosiła wielkie kapelusze i bardzo kolorowe ubrania. Co jednak ważniejsze, jej pojawianie się i znikanie nie zależało od dzwonka. Nasze życie, życie dzieci, było całkowicie podporządkowane dzwonkom. Dzwonek! I wybiegamy na podwórko. Dzwonek! I z powrotem do szkoły. Już wtedy uważałam, że to jakiś rodzaj tyranii. Denerwowało mnie, że muszę żyć w ten sposób. Ona przychodziła po dzwonku i wychodziła przed dzwonkiem. Wydawało mi się to cudowne, i pomyślałam – oto ktoś, kim chciałabym być.
Uważa się panią za artystkę osobną, jednocześnie jednak mów się o przystępności pani pracy. Czy uważa się pani za artystkę awangardową?
Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek rozumiałam co to znaczy. Ale, owszem, w przeszłości ten termin miał jakieś zastosowanie.