Mirosław Pęczak: – Po wydaniu pierwszej solowej płyty mówiłeś, że stworzyła ci okazję do oderwania się od agresywności muzyki Lady Pank. Czy o nowym albumie „Fotografie” powtórzyłbyś to samo?
Janusz Panasewicz: – Myślę, że tak, chociaż materiał z tamtej dawniejszej płyty to jednak coś zupełnie innego niż ten z nowego albumu. W pierwszym przypadku komponowało kilku ludzi. Mój wkład był taki, że śpiewałem te piosenki, no a wcześniej napisałem teksty. Nie chciałem ingerować w tzw. rzeczywistość bieżącą, polityczną, co było właściwością tekstów Andrzeja Mogielnickiego dla Lady Pank. Natomiast do „Fotografii” wszystkie kompozycje stworzył John Porter – Brytyjczyk, z innym niż Polak wyczuciem frazy, inną wrażliwością muzyczną, zdecydowanie rockową, no i tutaj różnica z poprzednią płytą jest zasadnicza. Najpierw John „dał mi w prezencie” kilka utworów, żebym sobie nad nimi popracował. Były niebywale surowe, wręcz punkrockowe. Trochę to zmodyfikowaliśmy, by płyta była bardziej „moja”.
I bardziej liryczna?
Tak, raczej spokojna, nawet sentymentalna. Dziś słuszny wiek pozwala mi się do tego przyznać, więc bezwstydnie przyznaję, że w sumie trochę taki właśnie jestem, sentymentalny. I wydaje mi się, że kompozycje Johna pomogły to uwypuklić. To nie jest takie śpiewanie nutka w nutkę, „wyperlone”, tylko na takim zwisie, jakby na krawędzi, na granicy właściwej tonacji. Ale chyba przez to prawdziwsze, ludzkie bardziej, autentyczne.
Skąd w ogóle pomysł na karierę solową?
Ja jestem z natury dość leniwy, a do tego nie nudzę się ze sobą. Zawsze znajdę czas, żeby coś przeczytać, obejrzeć, a to buduje dystans do takiego rutynowego pośpiechu.