Polak najczęściej spotka dwa wizerunki Matki Boskiej: ten z Jasnej Góry i ten ze swego parafialnego kościoła. Czasem jeszcze trzeci – ostrobramski. Tymczasem towarzysząca historii Kościoła historia sztuki wytworzyła przez wieki całe mnóstwo ikonograficznych motywów z Marią w roli głównej. Na liście przebojów króluje oczywiście Madonna z Dzieciątkiem na ręku, w czołówce popularności tematów – gdyby ktoś to podliczył – znalazłaby się zapewne także scena pokłonu Trzech Króli, no i annunziata, czyli scena zwiastowania.
Do pewnego momentu Maryja świeciła w sztuce – rzec by można – światłem odbitym swego syna. To on był bohaterem dzieł, zaś ona o tyle, o ile uczestniczyła w jego heroicznym życiu. Ale z czasem się usamodzielniła. Ta zmiana optyki musiała mieć oparcie w wytycznych Kościoła. Po raz pierwszy, w 431 r., gdy na soborze efeskim Maryi Dziewicy nadano oficjalny tytuł „Matki Boga”. Od około XII w. jej kult potężniał, zaczęła być określana jako „Madonna” czy „Nasza umiłowana Pani”. I wreszcie na soborze trydenckim (1545–63) utrwalono narastającą od kilku stuleci wielowątkową adorację jej osoby.
Na krakowskiej wystawie, otwieranej 24 czerwca i oficjalnie towarzyszącej Światowym Dniom Młodzieży, zdecydowano się pokazać ów bardziej autonomiczny wizerunek Matki Boskiej. Ale w pewnym szczególnym kontekście, sprecyzowanym już w tytule: „Maria. Mater Misericordiae”, czyli „Maria. Matka Miłosierdzia”.
Matka Miłosierdzia
W centralnym elemencie wystawy główna bohaterka zerka ku niebu, bardziej w tym momencie myśląc o spotkaniu z synem niż o czynieniu dobra na ziemi. Miłosierdzia w tym może niewiele, ale ta ekspozycja potężnego (5x3,5 m) gobelinu – powstałego we Flandrii w pierwszej połowie XVII w.