Janusz Wróblewski: – Po „Chce się żyć” o chorym na porażenie mózgowe chłopcu zagłębia się pan w psychikę milicjanta, który w „Jestem mordercą” zajmuje się sprawą seryjnego zabójcy. Coś łączy tych bohaterów?
Maciej Pieprzyca: – Z pewnością to, że obie postaci mają swój rodowód w rzeczywistości. Istnieli ich protoplaści. Ale nie jest to rodowód stuprocentowy. Zostały stworzone przeze mnie do historii, które opowiedziałem. Obaj są fajterami i walczą z przeciwnościami w otaczającym ich świecie, jak też z własnymi ograniczeniami. Obaj wygrywają i przegrywają.
Ze skrajności w skrajność. Nie lubi się pan przywiązywać do jednego gatunku filmowego?
Na szczęście nie. Ale uważam, że moje filmy bez względu na gatunek mają wspólny mianownik – sposób, w jaki je opowiadam. Odwołuję się przede wszystkim do emocji widza, wciągając go w dylematy głównych bohaterów. Lubię też zmienność tonacji, sceny poważne często sąsiadują z ironicznymi.
„Jestem mordercą” może się kojarzyć z „Czerwonym pająkiem” Marcina Koszałki. Nie obawiał się pan, że oba tytuły zostaną przez widzów wrzucone do jednego worka?
Tak się przypadkiem złożyło, że łączą je podobne punkty wyjścia. Odwołują się do prawdziwych historii kryminalnych z PRL w tle. Nawet miały powstawać równolegle. Produkcja mojego filmu się przesunęła. Gdy na początku roku „Czerwony pająk” wchodził do kin, byłem po pierwszej turze zdjęć i przypominam sobie, z jakim niepokojem szedłem go zobaczyć. Na szczęście są kompletnie różne. Na każdym poziomie. To żaden jeden worek. Bez przesady.
O Zdzisławie Marchwickim, wampirze z Zagłębia, nakręcił pan w 1998 r. dokument pod tym samym tytułem „Jestem mordercą…”.