Józef Brandt żył we właściwych czasach. Młodszy od Matejki zaledwie o trzy lata (urodził się w 1841 r.) trafił na moment, gdy zapotrzebowanie na artystów „krzepiących serca” i podtrzymujących narodowego ducha było naprawdę spore. Krakowskiego mistrza przeżył zresztą aż o 23 lata, umierając niemal w przededniu odzyskania przez Polskę niepodległości, zatem teoretycznie mógłby krzepić bardzo długo. Tym bardziej że należał do kategorii – w owych czasach wcale licznej – cudownych dzieci, czy może raczej młodzieńców pędzla. Wystarczy przypomnieć, że w Monachium, do którego młody Brandt zjechał w 1863 r., jego głównym rywalem do tytułu najwybitniejszego malarza polskiej kolonii był młodszy o pięć lat Maksymilian Gierymski, który z kolei zmarł, jako powszechnie ceniony artysta, w wieku ledwie 28 lat.
Ale Brandta do tytułu wieszcza predestynowała przede wszystkim sama sztuka. Od strony warsztatowej nienaganna, a nawet brawurowa. I nic dziwnego, bo miał Brandt świetnych nauczycieli fachu: początkowo Juliusza Kossaka (z którym szczerze się zaprzyjaźnił), a następnie monachijskich mistrzów malarstwa batalistycznego i koni Franza Adama oraz Theodora Horschelta. Musiał posiadać też talenty wrodzone (matka była niezłą malarką amatorką), bo wystarczyła mu niedługa nauka, by się z powodzeniem usamodzielnił. Jeśli nawet krytycy kręcili nosami na jego kłopoty ze światłem i harmonią barw, to rekompensował to realizmem ocierającym się o iluzję; przekonującym opowiadaniem obrazkowych historii.
Koń jak żywy
Choć światowa sztuka szalała od nowatorskich pomysłów, w Polsce jeszcze przez wiele dziesięcioleci w cenie pozostawali malarze, którzy wiedzieli, jak namalować konia, by wyglądał jak żywy. Stąd choćby szalone powodzenie familii Kossaków, chociaż jej trzeci przedstawiciel Jerzy malował już bardzo słabo – wystarczyło jednak, by postawił ułana przy studni, a obok hoże dziewczę, by znaleźć klientów.