JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Zacznijmy od POLITYKI...
HANNA KRALL: – POLITYKA była jedynym miejscem w moim życiu, jedynym zespołem, o którym myślę „my”. Po studiach pracowałam w „Życiu Warszawy” i byli tam dziennikarze przedwojenni, o całe pokolenie starsi ode mnie. Po latach, w „Gazecie Wyborczej”, byli ludzie młodsi ode mnie o pokolenie. Tylko POLITYKA – to my byliśmy. To były moje sprawy, moje iluzje, moje rozczarowania, moje utrapienia, moje zmagania z cenzurą. I odchodzenie z POLITYKI w stanie wojennym – też „my”. Myśmy się naradzali, myśmy nie wiedzieli, co robić, płakaliśmy, że trzeba odejść, i płakaliśmy na myśl, że zostajemy. Od 1966 r. pisałam do POLITYKI korespondencje z Moskwy. Miałam szczęście, że byłam wtedy w Moskwie, bo ominął mnie polski Marzec. Miałam przyjaciółkę Walę Ryłową i cały marzec przepłakałam u niej w kuchni. Wala była na jednym roku z Gorbaczowem i Młynarzem (Miszą i Zdenkiem), i Młynarz, jeden z twórców Praskiej Wiosny, przyjeżdżał do Moskwy i w tej samej kuchni opowiadał, co się u nich dzieje. I tylko to było dla Rosjan ważne, nie jakieś polskie Marce.
Ogłuszona Marcem przegapiałam, niestety, różnych ludzi, choćby Mieczysława Weinberga, wspaniałego kompozytora „Pasażerki”. Chciał się przyjaźnić, ale chciał rozmawiać o wojnie i Zagładzie, a ja wtedy tylko o Marcu. Przyjeżdżał do Moskwy Rakowski i w metrze – bo nie było podsłuchu – wyznał, że Wanda Wiłkomirska proponuje mu rozwód. Miała złe pochodzenie i może dla niego byłoby lepiej. Z Wandą się nie rozwiódł, mnie zaproponował pracę w POLITYCE. My, ludzie POLITYKI, mieliśmy niezłe samopoczucie. Reporterzy pisali, jak jest, publicyści – jak być powinno, i staraliśmy się trzymać jak najdalej od świństw ewidentnych.