Kultura

Mel Gibson: Pasje i obsesje

Gibson Mel

materiały prasowe
Są Amerykanie, którzy chcieliby wystawić tego aktora i reżysera, bardzo tradycjonalistycznego katolika, w wyborach na prezydenta USA

Mel Gibson nie kryje swych silnych katolickich przekonań i to mocno konserwatywnych, ale też nie udaje, że jest świętym. Dla lewicy jest sługą kruchty, dla prawicy – rycerzem prawdy, który nie ugiął się przed polityczną poprawnością. Prawda o Gibsonie musi być jednak bardziej skomplikowana, skoro chwalił on Michaela Moore’a za antybushowski pamflet filmowy „Fahrenheit 9/11”. A Moore, bożyszcze zachodniej lewicy, obejrzawszy „Pasję” dwa razy (raz zabrał ojca), powiedział prasie, że to mocny film, ale jako praktykujący katolik należy do innego nurtu w Kościele – takiego, który wolałby obejrzeć obraz nie o męce, lecz o miłości Chrystusa. Nie zaprzeczył jednak, że media trochę ułatwiły sobie życie, stawiając ich obu na dwóch skrajnie przeciwnych pozycjach. Gibson krytykował przecież wtedy rząd Busha za interwencję w Iraku, a później za poparcie Izraela w wojnie z libańskim Hezbollahem.

Lista wrogów

Moore dobrze wyczuwa, że Gibson to katolik całkiem innego pokroju. „Fahrenheit” wszedł na ekrany w tym samym 2004 r., też sporo zarobił (ale daleko mu do „Pasji”, która kosztowała ok. 25 mln, a zarobiła ok. 1 mld dol.), a oba filmy zostały nagrodzone tę samą People’s Choice Award. Po fenomenalnym sukcesie „Pasji” prawie cała energia krytyków poszła na udowadnianie, że film jest sprzeczny z faktami historycznymi i wymową Biblii, a także antysemicki i homofobiczny (tak odczytano przedstawienie w filmie króla Heroda Antypasa i jego dworu).

Przypomniano, że w „Braveheart” (Waleczne serce, o średniowiecznej wojnie Szkotów z Anglikami), innym historycznym dramacie i też wielkim sukcesie Gibsona jako reżysera i aktora (1995 r.), młody książę Edward pokazany jest jako tchórzliwy i zniewieściały homoseksualista, a jego ojciec wyrzuca przez okno kochanka syna. Działacze gejowscy już w 1992 r. oprotestowali fragment wywiadu udzielonego przez Gibsona lewicowemu dziennikowi hiszpańskiemu „El Pais”, w którym wyraża się on o homoseksualistach wulgarnie i pogardliwie, w taki sposób, by podkreślić, jak on sam się od nich różni. Gibson bronił się niezbyt energicznie, jakby nie bardzo miał na to ochotę, ale w końcu wykonał pewne pojednawcze gesty pod adresem ruchu gejów i lesbijek.

Jakby tych krytyk było mało, doszły jeszcze zarzuty o nienawiść do Anglików. Tak zareagowano na filmy „Braveheart” i „Patriota” (2000 r., kolejny wielki sukces Gibsona) z czasu walk Amerykanów o niepodległość. Anglicy faktycznie nie wypadają w tych filmach ani na kulturalnych, ani na mądrych i szlachetnych. W Stanach jednak filmom to bynajmniej nie zaszkodziło, bo szczególnie „Patriota” dobrze trafił w mity i nastroje, jakie są tu wciąż żywym spoiwem narodowym, a które ataki 11 września bardzo wzmocniły – z tym, że w roli pozbawionych wszelkich zasad moralnych ciemiężycieli i zbrodniarzy wystąpili teraz nie żołnierze króla Anglii, lecz podkomendni saudyjskiego krezusa-fanatyka.

Skąd się wzięły te pasje czy może obsesje Mela Gibsona? Gdyby nie to, że co najmniej kilka z ponad 40 filmów, w których występował, i aż trzy z pięciu, które dotąd wyreżyserował, na pewno przejdą do historii kina, życie i poglądy Gibsona nie zasługiwałyby na publiczne roztrząsanie. Tak się jednak złożyło, że nakręcił on film, który wstrząsnął Ameryką i światem, „Pasję”, wywołując globalną dyskusję o religii, sztuce i polityce. Jest to nie lada osiągnięcie.

O Jezusie nakręcono wiele filmów. Część to dzieła wybitnych reżyserów – jak choćby Pasoliniego, których reputacja i dorobek przewyższają wcale niekrótką listę osiągnięć 50-letniego dziś Gibsona. Nikomu jednak nie udało się wywołać takiego zainteresowania we wszystkich prawie środowiskach, klasach i narodach. Pomogły w tym zapewne dzisiejsze mechanizmy promocji i reklamy, nienasycona ciekawość wszędobylskich i wszystkożernych mediów, dość ponure nastroje epoki wojny z terrorem, coraz silniejsza polaryzacja społeczeństw zachodnich. Ale nie odbiera to znaczenia podstawowemu faktowi, że „Pasja” to pomnik, jaki za życia wystawił sobie Gibson – chyba nie całkiem świadomy, że tak się sprawa potoczy. Sam powtarzał, że on tylko dał się prowadzić jako reżyser Duchowi Świętemu. Nie był to ani dowód pychy, ani choroby psychicznej. Ani chwyt reklamowy obliczony na amerykańskie dewotki i dewotów. Nie ma podstaw, by oskarżać Gibsona jeszcze o cynizm: manipulowanie uczuciami religijnymi milionów ludzi. On jest człowiekiem wierzącym, katolikiem, zmagającym się ze swymi grzechami i szukającym oczyszczenia także w swych filmach. A „Pasją” chciał też złożyć hołd malarstwu Caravaggia.

Irlandczyk przedsoborowy

Mel Gibson urodził się w 1956 r. w stanie Nowy Jork w wielodzietnej katolickiej rodzinie o irlandzkich korzeniach. Jego ojciec Hutton Gibson (ur. 1918 r.) chciał być księdzem, ale wystąpił z seminarium tuż przed II wojną światową. Ponoć zraził go zbyt nowoczesny kierunek formacji kapłanów. Ten szczegół ma swoją wymowę: ojciec Mela już na długo przed reformami II Soboru Watykańskiego nie czuł się dobrze w instytucjonalnym Kościele katolickim, uważając, że idzie on na zgniły kompromis z otaczającym go, coraz bardziej bezbożnym, światem. Gibson ojciec walczył na Pacyfiku, został ranny i zwolniony ze służby w 1944 r. Wtedy też poślubił Anne Reilly, która urodziła mu dziesięcioro dzieci.

Po wojnie Hutton pracował na kolei i miał poważny wypadek w pracy, za który wypłacono mu spore odszkodowanie. Był to już czas wojny wietnamskiej. Gibson ojciec, choć stosunkowo młody i z piękną kartą kombatancką, uważał, że Ameryka moralnie schodzi na psy. W takim nastroju zabrał rodzinę do Australii i osiedlił się w Sydney (stąd mylne wyobrażenie niektórych, że Mel jest z urodzenia Australijczykiem). W krainie kangurów Hutton Gibson spędził z rodziną długie lata i rozwijał działalność w stowarzyszeniach konserwatywnych katolików. Mel w Australii stawiał po studiach aktorskich pierwsze kroki w teatrze i filmie, współpracując m.in. z taką sławą jak reżyser Peter Weir. Za patriotyczną rolę w jego filmie „Gallipoli” Mel dostał nagrodę dla najlepszego aktora pierwszoplanowego w 1981 r.

Działo się to już po przełomowym soborze, który wzbudził wielkie nadzieje tzw. otwartych lub postępowych kręgów katolickich na całym świecie. Ale w kręgu Huttona, jego rodziny i przyjaciół dominował duch oporu i protestu przeciwko reformom soborowym. Potajemnie odprawiano na przykład mszę świętą tzw. trydencką, czyli liturgię łacińską, zastąpioną przez ojców soboru w połowie lat 60. mszą w językach narodowych i w nowej formule (kapłan zwrócony twarzą do wiernych).

Wygląda na to, że ojciec Mela miał od zawsze ciągoty do ewangelizacji. Tyle że postanowił wpoić rodzinie i światu swój punkt widzenia – coraz bardziej rozbieżny z oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Poglądy teologiczne, religijne i społeczne Huttona są za to bardzo zbliżone do nauk lefebrystów, czyli zwolenników schizmy francuskiego arcybiskupa Marcela Lefebvre’a. Lefebryści zostali wykluczeni ze wspólnoty Kościoła przez Jana Pawła II, ale nie tyle za poglądy, ile za nieposłuszeństwo względem władzy kościelnej, kiedy przywódca tego ruchu abp Lefebvre złamał prawo kanoniczne, wyświęcając nowych biskupów bez zgody papieża. Dla większości lefebrystów reformy soborowe były katastrofą Kościoła, a soborowi i posoborowi papieże odstępcami od prawdziwej tradycji katolickiej (dlatego niektórzy w ogóle nie uznają ich za prawowitych następców św. Piotra; ostatnim akceptowalnym dla nich papieżem był Pius XII).

Tak uważa też Hutton Gibson, który na przykład Janowi Pawłowi II nie może zapomnieć pocałunku złożonego na egzemplarzu Koranu w meczecie w Damaszku w 2001 r. Gibson senior z tą samą paranoiczną podejrzliwością traktuje Watykan, Żydów, masonów, rząd federalny i muzułmanów. Jak wielu ludzi o mentalności sekciarskiej, wszędzie tropi spiski, agentów i zdrajców.

Dopiero na tym tle widać lepiej, skąd u Mela skłonność do antysemickich wyskoków, jak w lecie 2006 r., kiedy zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu pieklił się, że muszą być Żydami, skoro się go czepiają, i do sekciarsko-spiskowej wizji świata, a zwłaszcza przedsoborowego katolicyzmu i religijnych niesamowitości, takich jak objawienia XIX-wiecznej mistyczki stygmatyczki niemieckiej Anny Katarzyny Emmerich, wykorzystane w „Pasji”. Nie potwierdziły się jednak kasandryczne przepowiednie po premierze filmu, że podgrzeje on nastroje antysemickie. I nie ma dowodów, że film wzmocnił lefebrystów.

Miał za to spodobać się Janowi Pawłowi II; papież powiedział ponoć po obejrzeniu „Pasji”: Tak było (ale Watykan oficjalnie tego nie potwierdził). Ówczesny szef biura prasowego Navarro Vals, członek konserwatywnej organizacji Opus Dei, był wyraźnie pod wielkim wrażeniem, za to osobisty sekretarz papieża Stanisław Dziwisz jakby mniej. Ani papież, ani Mel Gibson, ani nikt inny na świecie nie może wiedzieć, jak było – jak w najdrobniejszych szczegółach wyglądały ostatnie godziny życia Jezusa i jego męka. Dzieło Gibsona podzieliło widownię i krytykę artystyczną, ale prawie nikogo nie zostawiło obojętnym. Ta globalna reakcja oznacza, że „Pasja”, czy nam się film podoba, czy nie, dotknęła czegoś żywego i to nie tylko w chrześcijanach. Czego? Może potrzeby samodefinicji: jakie jest moje chrześcijaństwo, jaki jest mój stosunek do religii w ogóle?

Katolik z Malibu

Gibson przerósł tym filmem samego siebie. W życiu nie jest bynajmniej wzorem do naśladowania. W światku filmowym krążą plotki i fakty dotyczące wygłupów Mela na planie filmowym. Uznany reżyser i aktor potrafi zachowywać się wobec sławnych aktorek jak dorastający szczeniak. Gibson ma kłopoty nie tylko z samokontrolą seksualną i dobrym wychowaniem, ale i alkoholem i narkotykami, które to nałogi popychały go do samobójstwa. Jest gwałtownikiem – już we wczesnych filmach grywał czarne typy (ale też role szekspirowskie, np. Hamleta u mistrza Zeffirellego) nie stroniące od przemocy – który szybciej powie lub zrobi, niż pomyśli, ale przynajmniej nie zwala winy za swoje grzechy na wrednego tatusia.

Lista potknięć Mela jest dostatecznie długa, by dokładać do niej jeszcze dziwactwa Gibona seniora. Mel wybudował na terenie swej kalifornijskiej posiadłości w Malibu kościół pod wezwaniem św. Rodziny, gdzie odprawiane są msze trydenckie (po łacinie). Gibson miał wyłożyć na tę oazę lefebrystów ok. 14 mln (własnych) dol., ale takie same i większe pieniądze aktor przeznacza na pomoc charytatywną dla dzieci i dla ubogich wieśniaków z terenów, gdzie ostatnio kręcił „Apocalypto”, film o upadku cywilizacji Majów. Wdowa po muzyku Kurcie Cobainie twierdzi, że Gibson ratował ją przed narkomanią.

Gibson nie zmienił żony, pielęgniarki z zawodu, od 1980 r.; ma z nią sześciu synów i córkę. Jest to – uwaga! – małżeństwo religijnie mieszane: Robyn Moore Gibson wyznaje anglikanizm, konfesję znienawidzonych w irlandzkiej rodzinie Gibsonów Anglików. Ze swymi przedsoborowymi poglądami ma z tym nie lada kłopot: żonę uwielbia i wynosi pod niebiosa (za to, że z nim wytrzymuje), ale i współczuje jej, bo ponieważ tylko katolicy rzymscy zostaną zbawieni, nie pójdzie od razu do nieba, na co według niego jak najbardziej zasługuje.

Katolickie sumienie kazało Melowi zabrać głos w niedawnej narodowej dyskusji Amerykanów o sprawie Terry Schiavo, która przed laty doznała w wypadku nieodwracalnych uszkodzeń mózgu i znajdowała się w stanie wegetacji. Wyrokiem sądu została odłączona od aparatury podtrzymującej ją przy życiu. Mel dołączył do protestujących przeciwko tej decyzji, widząc w niej eutanazję, zabójstwo w majestacie prawa.

Postawa Gibsona tak zaimponowała biznesmenowi z Oregonu Jamesowi Welshowi, że postanowił rozkręcić oddolną kampanię na rzecz aktora jako kandydata na prezydenta USA. „Bush milczał, jego brat Jeb milczał – mówił Welsh prasie – a Mel bronił honoru republikanów. Tylko on może wygrać z Hillary Clinton”. Cóż, Gibson Reaganem nie jest, ale magazyn „People” uznał go kiedyś za najbardziej seksownego faceta roku. Może Welsh kogoś przekona? Dowiemy się najpóźniej za dwa lata.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną