Mickiewicz kochał Marylę Wereszczakównę, Krasiński – Delfinę Potocką, Norwid – Marię Kalergis, Słowacki – Ludwikę Śniadecką, a Chopin – George Sand. Tak się przyjęło, utarło i to się zwykle wynosi ze szkoły. Motyw żarliwej, niespełnionej miłości to jeden z filarów romantyzmu i motorów dla ówczesnej twórczości. Próby dowiedzenia, że mogła to być miłość homoerotyczna, nadal wywołują sensację, jakby nie były efektem dociekliwości i studiów, ale szarganiem świętości, prowokacją lub wyrazem złej woli. Chodzi przecież o największych wieszczów i twórców epoki. Wzorcowych patriotów.
Najpierw wyszedł z szafy Chopin. W 2020 r. szwajcarski dziennikarz Moritz Weber w listach genialnego pianisty do Tytusa Woyciechowskiego doszukał się wątków miłosnych, co ogłosił publicznie w swojej radiowej audycji i na łamach brytyjskiej prasy. „Wtedy się zaczęło!” – wspomina Krzysztof Tomasik w eseistycznym wstępie do książki „Słowacki. Wychodzenie z szafy” Marty Justyny Nowickiej, cytując polskie reakcje na te doniesienia. Jak zauważa, „nawet w redakcjach liberalnych tytułów na wyścigi zaprzeczano, wyśmiewano i pouczano” Webbera, którego najwyraźniej poniosła fantazja. Czy ze Słowackim będzie teraz podobnie?
Na kozetce
Juliusz urodził się w 1809 r. w Krzemieńcu, który był już (i na długo pozostał) miastem rosyjskim. Rodzina miała szlacheckie korzenie i nienaganne maniery, ale sam poeta w dzieciństwie lubił sobie podobno pofolgować, był wszędobylski, niespokojny, od małego egzaltowany, zarazem neurotyczny, nie bez powodu nazywany płaksą i szatanem. Ku uciesze matki – a pewnie też dzięki jej staraniom – z tego wyrósł. Ale nadal „nie przystawał do wzorca męskości”. Salomea Bécu wychowała chłopca sama.