Hanna Wróblewska kierowała Zachętą – Narodową Galerią Sztuki przez 11 lat. Ale związana z nią była praktycznie od czasów studiów. Zaczynała jako przewodniczka grup po wystawach, a pierwszą wystawą, po której oprowadzała zwiedzających, była ekspozycja „Żydzi polscy”, przygotowana przez Marka Rostworowskiego ponad 30 lat temu. Później stopniowo awansowała, by ostatecznie w 2010 r. przejąć od Agnieszki Morawińskiej kierowanie placówką. Wydawało się, że mądre prowadzenie galerii zapewni jej przedłużenie kontraktu na kolejną kadencję. Ale minister Piotr Gliński miał inne plany. W czerwcu powiadomiono Wróblewską, że resort nie przewiduje rozmów z nią na temat kolejnej kadencji, a w listopadzie szef resortu kultury namaścił sukcesora – Janusza Janowskiego, dotychczasowego prezesa funkcjonującego na marginesie życia artystycznego Związku Polskich Artystów Plastyków.
Decyzja wywołała falę komentarzy, w zdecydowanej większości krytycznych. Po pierwsze, zarzucano Glińskiemu, że nie chce zatrzymać Wróblewskiej, powszechnie uważanej za bardzo kompetentną, świetnie współpracującą z ludźmi i innymi instytucjami szefową. Zarzut naiwny, bo wiadomo, że we wszelkich nominacjach ta władza już od dawna nie kieruje się kryterium profesjonalizmu. Po drugie – że nie zdecydował się na ogłoszenie konkursu na to stanowisko. I to zarzut naiwny, bo wiadomo, że minister uwielbia politykę ręcznego sterowania. Prędzej przekazałby swój tablet w ręce Donalda Tuska, niż decyzję o wyborze oddał w ręce niesterowalnej komisji konkursowej.
Po trzecie, zarzucano Glińskiemu, że jego kandydat – mówiąc wprost – się nie nadaje. I tu mamy do czynienia z sytuacją groźniejszą niż tylko awansowanie człowieka bez kompetencji. „Gazeta Wyborcza” dotarła do materiałów, z których wynika, że Janowski w 2018 r.