Film Baza Luhrmanna, australijskiego reżysera słynącego z zamiłowania do stylistycznej przesady („Moulin Rouge!”), chyba nie rości sobie pretensji do rangi dzieła biograficznego odkrywającego nieznane epizody z życia bohatera czy choćby pokazania go w jakiś oryginalny sposób. Chwyt polegający na uczynieniu narratorem cynicznego i powszechnie nielubianego impresaria nie wnosi właściwie żadnej nowej wiedzy do tego, co „od zawsze” wiadomo o Elvisie Presleyu. No może poza sceną, kiedy Parker, wspominając występ 19-letniego Elvisa na lokalnym festynie, mówi: „To był najlepszy festynowy popis, jaki widziałem”. Otóż to! Początki kariery Presleya kojarzymy najchętniej z nagraną przezeń w 1953 r. amatorską płytką z dwiema piosenkami dedykowanymi mamie z okazji jej urodzin, ale przecież nie z festynami. Biografowie Elvisa, owszem, wspominali o jego okazjonalnych występach na zabawach tanecznych dla młodzieży, co wydawało się oczywiste w przypadku przyszłej gwiazdy rock’n’rolla, ale festyn z kowbojami, grillem i piosenkami w stylu country and western zupełnie do tego nie pasuje.
A przecież festyny w Missisipi, gdzie Elvis zaczynał, były imprezami, na których grało się głównie country i gdzie generalnie dominował gust niewybrednych białych farmerów tudzież właścicieli małomiasteczkowych biznesów – stacji benzynowych, warsztatów samochodowych, salonów fryzjerskich i niewielkich sklepów z mydłem i powidłem. Z pewnością nie była to publika, która mogłaby się zachwycić jakimikolwiek wpływami czarnej muzyki w jakichkolwiek przebojach młodzieżowych. A te właśnie wpływy łatwo dawały się odkryć w znanych już wtedy utworach Billa Haleya, jednego z pierwszych wykonawców rock’n’rolla, starszego od Elvisa o całą dekadę.