Szaleństwo fanów i wszystko trochę poza kontrolą – tak skomentował niedawne rosyjskie koncerty gdańskiego zespołu Behemoth jego lider i gitarzysta Nergal. Behemoth, zaliczany już do światowej czołówki death metalu, muzyki o potężnym brzmieniu i mrocznym przesłaniu, grywał w Rosji kilkakrotnie – głównie w klubach moskiewskich i petersburskich. Zawsze spotykał się z frenetycznym przyjęciem, podobnie jak inna nasza metalowa gwiazda o międzynarodowej renomie – Vader. Te dwie kapele przetarły wschodni szlak innym. – Dwa miesiące temu odbyliśmy trasę po Rosji – mówi Adam, lider zespołu Hate. – Byliśmy headlinerem, czyli główną gwiazdą koncertów, których miało być 12: od Kaliningradu, przez Petersburg, Moskwę, Kazań, aż do Samary, ale jeden, w Uljanowsku, nie doszedł do skutku.
Adam opowiada, jak w rodzinnym mieście Lenina, kiedy zespół już wysiadł z autokaru i zaczął rozdawać autografy, trzech gości w skórzanych kurtkach podeszło do gitarzysty mówiąc mu, że mają dla niego prezent i chcą, by się z nimi udał w jakieś umówione miejsce. Organizatorzy poradzili po cichu, by jak najszybciej wsiedli do autokaru i odjechali. Później wyjaśniło się, że to miejscowa mafia, która rządzi miastem, chciała poprzez próbę porwania wymóc haracz. Okazało się też, że w Uljanowsku żadna impreza nie dochodzi do skutku, jeśli zawczasu nie opłaci się gangsterów. Było to jedyne negatywne doświadczenie Hate’a w Rosji, bo poza tym przyjmowani byli jak idole ze światowego topu. Lokalne rozgłośnie i stacje telewizyjne nieustannie zabiegały o wywiady, a sale, w których grali, za każdym razem wypełnione były do granic możliwości.
Rosyjska przygoda Hate’a zaczęła się pół roku temu, kiedy zostali zaproszeni na koncert do jednego z klubów w Kaliningradzie. Klub mieścił się w starym, chyba jeszcze poniemieckim bunkrze. Drzwi, jak wspomina Adam, miały z pół metra grubości, ale nagłośnienie i cała pozostała elektryka działały bez zarzutu. Publiczność zaskakująco liczna i różnorodna, zarówno co do wieku, jak i wyglądu. Obok odzianych w naćwiekowane skóry fanów metalu, tłoczyły się punki z irokezami na głowach, reprezentanci modnego stylu emo (grzywki, makijaże, obcisłe ciuchy), kolesie w odzieży sportowej i dziewczyny w strojach typowych dla dyskoteki – mini, dekolty, obcisłe T-shirty.
Hate często koncertuje w zachodniej Europie, gdzie podobnie jak w Polsce na imprezy metalowe przychodzą niemal wyłącznie fani tej właśnie muzyki. Tak samo jest w Moskwie i w Petersburgu, ale w Rosji prowincjonalnej koncert rockowy, jakikolwiek by był, ściąga wszystkich złaknionych muzycznej atrakcji. Zwłaszcza dziewczęta. – To chyba jedyny kraj na świecie – mówi Adam – gdzie na koncertach metalowych jest zdecydowanie więcej dziewczyn niż chłopaków.
Rock koliektiw iz Polszy
Podobne wrażenia ma inny zespół z Polski, Kangaroz. Ta warszawska kapela, grająca rocka mocnego, choć bynajmniej nie metalowego, wybiera się we wrześniu do Moskwy i do Samary. W Samarze byli cztery lata temu. – Pierwszy koncert zagraliśmy w klubie Podwał – wspomina wokalista zespołu Czarek Biedulski. – Zaczęliśmy ostro, a publiczność o mało nie oszalała. Rozdaliśmy mnóstwo autografów. Potem był koncert w Skwozniaku, klubie, jak nam powiedziano, dla lepszej klienteli. Podobnie jak dzień wcześniej, już przy pierwszych dźwiękach mieliśmy ludzi pod sceną, a spontanicznie wykonany hit Tatu „Nas nie dogoniat” rzucił wszystkich na kolana. Ale największym dla nas zaskoczeniem były przerwy, w czasie których dwie kuszące damy robiły profesjonalny striptiz przy niklowanych rurach.
Tamta wyprawa Kangaroz wzięła się stąd, że mieszkający w Samarze znajomy Polak dał miejscowemu dziennikarzowi płytę zespołu. Ten tak się zachwycił, że postanowił namówić odpowiednich ludzi do zorganizowania koncertów w Samarze i Togliatti. Z Warszawy jechali busem. Trzy tysiące kilometrów, 40 godzin drogi, mniej więcej co 50 km kontrole milicji, która chętnie przyjmowała wziatki w postaci płyt, choć na hasło „rock koliektiw iz Polszy” reagowała bardzo przychylnie. Na miejscu szok, bo nikt z zespołu, który w Polsce uchodził jeszcze za grupę na dorobku, nie przypuszczał, że będą traktowani jak megagwiazdy z Zachodu. Miejscowa telewizja zaprosiła ich na wywiad, radio puszczało ich piosenki, w lokalnej prasie ukazały się stosowne artykuły o polskich repkorszczikach (od terminu rap-core, za pomocą którego Rosjanie określają mieszankę hip hopu i rockowego hardcore’u). Kangaroz szybko odkryli, że na Wschodzie uwielbiają ostrą muzykę, więc choć ich ostatnia płyta „Oddychaj” oferuje rock bardziej wyrafinowany niż hałaśliwy, teraz na wrześniowe koncerty w Moskwie i Samarze przygotowują bardziej agresywny repertuar.
– Zrozumieliśmy, że Rosja to wielka szansa dla takich zespołów jak nasz – mówi menedżer Kangaroz Radek Konarski. – Choć jest tam sporo miejscowych rockowych kapel tworzących coś w rodzaju lokalnej sceny alternatywnej, większość z nich wciąż jeszcze gra muzykę dość archaiczną nie tylko w porównaniu ze Stanami czy Anglią, ale i z Polską. A Polska, co było dla nas sporym zaskoczeniem, wciąż uchodzi tam za synonim Zachodu.
To samo zauważają odwiedzający Rosję muzycy z zespołów metalowych: rosyjski metal, owszem, istnieje i ma swoich licznych fanów, ale jest jakieś 15 lat do tyłu. Dochodzi do zaskakującego paradoksu: zespoły, które w Polsce mają zasięg niszowy, w Rosji robią za gwiazdy, jak choćby bardzo dobra w swoim gatunku, ale prawie nieznana poza środowiskiem metalowym Vesania, której petersburskie występy reklamowano na wielkich billboardach. Wniosek jest prosty: współczesna Rosja dopiero od kilku lat przeżywa swój boom rockowy i chociaż w dwóch największych metropoliach, Moskwie i Petersburgu, występują tuzy światowego rocka i popu, polskie kapele są tu traktowane z dużym respektem, trochę na zasadzie bardziej doświadczonego starszego brata, który jeszcze w czasach PRL i ZSRR był dla młodych Rosjan nauczycielem mody i swobody.
Najlepsze hotele, wystawne obiady
Za komuny serca Rosjan podbijały Czerwone Gitary, Skaldowie, No To Co, Trubadurzy, Tadeusz Woźniak, a nade wszystko Maryla Rodowicz, która do dziś wspomina swoje występy w Sojuzie w latach 70. jako pasmo estradowych tryumfów. Dla radzieckiej młodzieży była uosobieniem arcymodnej muzycznej bohemy, ba, niektórzy uważali nawet, że to na niej wzoruje się Ałła Pugaczowa, kiedy chce być bardziej nowoczesna. Podobnie traktowano innych naszych wykonawców. Parę lat temu Krzysztof Krawczyk opowiadał mi, że gdy pod koniec lat 60. występował w Moskwie z Trubadurami, byli tam przyjmowani bynajmniej nie jak zespół grający „coś w rodzaju rocka”, ale po prostu zespół rockowy.
– Byliśmy dla nich forpocztą Zachodu – mówi Tadeusz Woźniak – i traktowano nas na zasadzie gości specjalnych. Najlepsze hotele, wystawne obiady, no, a przede wszystkim długie i bardzo dla nas opłacalne trasy koncertowe, które wymagały podróżowania samolotem. Pewnego razu zrobiło mi się przykro, kiedy z powodu organizacyjnego bałaganu z biletami lotniczymi wyrzucono z samolotu jakiegoś Rosjanina, żeby zrobić miejsce dla mnie. Ludzie z Goskoncertu, odpowiednika naszego Pagartu, nie widzieli w tym nic złego, ale ja po tym incydencie pomyślałem, że nie powinienem tam więcej jeździć.
Mało kto z naszych miał tego typu skrupuły, bo wyprawy do Sojuza były po prostu atrakcyjne z ekonomicznego punktu widzenia. Za zarobione ruble kupowało się na przykład brylanty, można było sprzedać to i owo, na przykład sprzęt muzyczny po zakończeniu trasy i za zarobione w ten sposób pieniądze kupić nowe instrumenty na Zachodzie, co stało się zwyczajem powszechnym zwłaszcza w latach 80. Gdy jednak Związek Radziecki, a wraz z nim Goskoncert przestał istnieć, polsko-rosyjskie kontakty estradowe zamarły niemal zupełnie. Marek Szpendowski, jeden z najważniejszych w Polsce organizatorów koncertów, któremu zawdzięczamy między innymi niedawny warszawski występ Rolling Stonesów, tak oto tłumaczy sytuację po 1989 r.: – Winna jest historia i polityka. Gdy Polska stała się wolnym krajem, nasi artyści nie chcieli już jeździć do Wielkiego Brata, ale też Wielki Brat nie bardzo chciał ich widzieć u siebie. Ponadto Rosjanie dzięki pierestrojce coraz bardziej zaczęli interesować się Zachodem i z czasem zaczęli sprowadzać gwiazdy stamtąd. Niby dlaczego mieliby zapraszać na przykład Lady Pank, skoro mogą mieć Paula McCartneya albo Red Hot Chili Peppers. Nasi za czasów ZSRR mieli wyłącznie kontakty z Goskoncertem, zaś ludzie z Goskoncertu, poza jedną chyba Nadią Sołowiową, nie potrafili znaleźć się w nowej sytuacji, natomiast ich następcy polskich wykonawców nie znali.
Rodowicz na Czerwonym
Szpendowski, jak mało kto u nas, zna rosyjski rynek muzyczny – sprowadzał do Rosji Gipsy Kings, Julio Iglesiasa, Slade, Smokie, Electric Light Orchestra, Rolling Stonesów. W 1998 r. postanowił zaryzykować i zorganizował na placu Czerwonym w Moskwie koncert Maryli Rodowicz. I to był strzał w dziesiątkę – przyjechali ludzie nawet z najdalszych zakątków Rosji i to nie tylko ci, którzy pamiętali Marylę z dawnych czasów. Koncertem zainteresowały się największe stacje telewizyjne. Potem Rodowicz przyjeżdżała do Rosji jeszcze trzykrotnie i za każdym razem witano ją z niebywałym aplauzem.
Szpendowski uważa, że rosyjski rynek jest coraz potężniejszy finansowo i staje się też coraz bardziej zróżnicowany. Jeżdżą tam nie tylko Anglosasi, ale też Włosi, Francuzi, zespoły popularne i te bardziej niszowe, nie dziwi więc, że mieści się w tym również polski ciężki metal. I jazz. W ostatnich latach grywali tam Michał Urbaniak, Andrzej Jagodziński i Tomasz Szukalski ze swoim kwintetem. Natomiast na Krymie odbywa się co roku organizowany przez Rosjan festiwal muzyki elektronicznej, na który przyjeżdżają nie tylko polscy artyści, ale i polscy fani tej muzyki. Na koncercie muzyki elektronicznej występowała też w Rosji Agata Zubel, laureatka Paszportu „Polityki”. Różnica między czasami komuny a dzisiejszymi jest jednak wyraźna: kiedyś koncertowali tu ci najpopularniejsi w Polsce, a dziś ci najbardziej wyspecjalizowani gatunkowo, czyli reprezentanci muzycznych nisz.
Jest jeszcze jedna istotna różnica. Otóż przed 1989 r. trasy koncertowe po ZSRR dla sporej grupy polskich estradowców były oczywistością, czymś niemal rutynowym. Dziś natomiast, gdy zapytać ludzi z branży, kto z naszych był tam ostatnio albo się wybiera, przeważnie nic nie wiedzą. Miarą sukcesu jest bowiem obecność na Zachodzie, a nie na Wschodzie. Umyka gdzieś fakt, że teraz Petersburg i Moskwa bywają żelaznym punktem w harmonogramach wyjazdowych największych gwiazd z Zachodu. W tej sytuacji głównym reprezentantem naszej kultury muzycznej na wschód od Bugu stają się zespoły deathmetalowe, podróżujące zresztą po różnych krajach świata, a w Polsce oskarżane o propagandę satanizmu. Tutaj lokują się w głębokim undergroundzie, tam są fetowane niczym powszechnie znani idole popu. Paradoks? Być może, choć może bardziej całkiem logiczny efekt braku rozeznania rodzimych speców od show-biznesu.
Mirosław Pęczak