Śmiertelnie poważne wampiry
Recenzja filmu: „Tylko kochankowie przetrwają", reż. Jim Jarmusch
Klasyk amerykańskiego kina niezależnego Jim Jarmusch jest autorem wielu ekscentrycznych filmów o samotności, rozczarowaniu, outsiderstwie. Po dłuższym, czteroletnim przestoju sięgnął raz jeszcze po swój ulubiony temat, tym razem w nietypowym stylu opowieści wampirycznej. Chociaż formalnie tak właśnie wypada zakwalifikować nowy film Amerykanina, „Tylko kochankowie przetrwają” przypomina raczej zakamuflowany poetycki esej poświęcony kryzysowi cywilizacji. Goniący za sławą przedstawiciele show-biznesu pogardliwie nazywani są tu zombie. Księżycowy pejzaż zrujnowanego Detroit symbolizuje globalną katastrofę, tragiczny efekt zastępowania tradycyjnych wartości mirażem nowoczesności. Na Jarmuschowej ziemi jałowej, zmagającej się z deficytem rozsądku i logiki, człowieczeństwo reprezentują Adam i Ewa – para gruntownie wykształconych pięknoduchów, zakochanych wampirów, grana przez Tildę Swinton i Toma Hiddlestona. Gdyby nie popijali z kieliszków ludzkiej krwi, można by ich pomylić z uzależnionymi od narkotyków hipisami, których oprócz romantycznych uczuć łączy namiętne upodobanie do sztuki. A dzielą skłonności samobójcze Adama, muzycznego geniusza na skraju załamania nerwowego, który w minionych epokach pomagał tworzyć największym (m.in. podarował Schubertowi adagio). Ona włada wszystkimi językami świata, jest przyjaciółką Christophera Marlowe’a (też wampira, który napisał za analfabetę Szekspira wszystkie jego dzieła), zaczytuje się w pismach ezoteryków, Kafki, Dantego.
Komediowo-ironiczny aspekt jednak reżysera nie interesuje. Najbardziej osobisty film w jego karierze jest śmiertelnie poważną krytyką chaosu i pustki w skali kosmicznej, co stanowi zarazem największą słabość obrazu. Przykro patrzeć, jak wielkie ambicje przekuwane są w pretensjonalność i nabzdyczenie.
Tylko kochankowie przetrwają, reż. Jim Jarmusch, prod. USA, 122 min