Akcja filmu zaczyna się w latach 60. ubiegłego wieku, w zapyziałej mieścinie, gdzie miejscowy ksiądz pewnego pięknego dnia znajduje pod swymi drzwiami podrzutka. Z dziecka, które dostanie imię Patrick, wyrośnie dorodny młodzieniec, niestety, odmieniec. Za żadne skarby nie chce być prawdziwym mężczyzną, wręcz przeciwnie, uwielbia damskie ciuszki i szminki. Patrick, zwany Kicią, ma problemy nie tylko z płciowością, ale z tożsamością w ogóle – zarówno w wymiarze osobistym, jak i społecznym.
Konsekwentnie stosuje strategię outsidera, trochę błazna, drażniąc swą odmiennością konserwatywne otoczenie. Z pozoru przyjmuje narzucane mu normy, by następnie udowodnić, iż są absurdalne. W Irlandii, kraju, w którym historia nigdy się nie kończy, jest to wyjątkowo ryzykowna maskarada. Toteż Patrick, chcąc nie chcąc, oddaje przysługę ojczyźnie: styka się z fanatycznymi bojownikami IRA, a nawet zamieszany zostanie w pewien wybuchowy występ w londyńskiej dyskotece. Jego znajomi giną naprawdę, ale on zawsze jest obok, przygląda się zdarzeniom z dystansu.
Reżyser opowiada historię transwestyty poszukującego tożsamości z humorem, z libertyńską ironią, ani na chwilę nie przekraczając jednak granicy dobrego smaku. „Śniadanie na Plutonie” to jeden z najlepszych filmów, jaki tej jesieni trafił do naszych kin.