By odpowiedzieć na pytanie, czym jest „Szachista” Roberta Löhra, należałoby się cofnąć w tradycji literackiej (a książka jest w niej mocno zakorzeniona) o kilka wieków, nawet do czasów powieści łotrzykowskiej. Bo „historycznym thrillerem”, jak czytamy w podtytule, nie jest na pewno. Może być co najwyżej powieścią historyczną, jak głosi podtytuł oryginalnego wydania niemieckiego, w której nawet najbardziej brutalne sceny autor celowo, jak się wydaje, teatralizuje. "Szachista" bowiem to przede wszystkim powieść przygodowa.
Znajdujemy się mniej więcej w czasach „Niebezpiecznych związków” de Laclosa, wśród żabotów, tresek i intryg dworskich, kiedy to wiek Rozumu powoli ustępuje pola Romantyzmowi z jego seansami spirytystycznymi i mesmeryzmem. Na europejskich dworach wciąż jednak ogromny posłuch mają wielcy mechanicy. Jednym z nich okrzyknięty zostaje Wolfgang von Kempelen po prezentacji mechanicznego Turka-szachisty.
Już La Mettrie - jak na materialistę przystało - głosił, że człowiek jest myślącą maszyną, ale czy automat może działać na podobieństwo człowieka myślącego? Nie zepsuję chyba przyjemności lektury odpowiadając, że niezupełnie, "Szachista" oparty jest zresztą w znacznej mierze na wydarzeniach autentycznych, więc o tak doniosłej konstrukcji na pewno byśmy wiedzieli. Kto odpowiada za szachowe zwycięstwa maszyny?
Mistrzem ceremonii nie jest jej Kempelen, ale karzeł Tibor, genialny szachista-samouk, który skutecznie wyprowadza w pole (inaczej jednak, niż robił to Fischerle w "Auto da fé" Canettiego) nie tylko stających z nim (tzn. z maszyną) w szranki zapalonych graczy, ale i światłych – wydawać by się mogło – mechaników.