Piotr Sarzyński: – Co to takiego penerstwo?
Wojciech Bąkowski: – Tu, w Poznaniu, nikt by nie zapytał, bo to popularny termin z miejscowej gwary. Ale wcale nie taki łatwy do wyjaśnienia. To nie żule, nie menele czy kryminaliści. To raczej złe towarzystwo. W typowym mieszczańskim poznańskim domu matka może powiedzieć do dziecka: Nie zadawaj się z tym penerstwem. Ale nie o przynależność do określonej grupy społecznej chodzi, tylko o styl bycia, taki obcesowy, bezpośredni. Penerem może być pijak spod Żabki i prezes dużej firmy.
No i – jak się okazuje – artysta też.
Tak, założyliśmy grupę i przyjęliśmy taką nazwę. Ale odnosi się ona nie do naszego codziennego życia, tylko do języka, jakim posługujemy się w sztuce: bezpośredniego, potocznego. Tadeusz Kantor wymyślił taki termin „rzeczywistość najniższej rangi”, czyli ta, do której każdy ma dostęp. Bardzo mi się to podoba i dobrze pasuje do tego, co robimy. Moje penerstwo to sposób patrzenia na problemy od dołu. Wychodzenie od najprostszych uczuć i zwykłych sytuacji. Stach Szabłowski nazwał to kiedyś „wrażliwym chamstwem”. Taki przykład: gdybym był gejem, to robiłbym prace o seksie z pięknymi chłopcami albo obleśnymi dziadami, a nie o społecznej sytuacji homoseksualizmu.
Czuję w tym przykładzie prztyczek dany sztuce krytycznej.
Tak, jestem daleko od sztuki lat 90. XX w. Wydaje mi się, że można ją opowiedzieć, można prawie każdą kanoniczną pracę z tamtych lat streścić i zrozumieć bez oglądania. To są takie publicystyczne komunikaty. Unikam też rozplenionej w sztuce autotematyki, sztuki opowiadającej o kondycji i dylematach artysty. Nie interesuje mnie to.
Nie uznaje pan sztuki zaangażowanej, mającej zmieniać świat na lepsze i obnażającej?