Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Jestem artystą bezużytecznym

Rozmowa z Wojciechem Bąkowskim

Jakąkolwiek formę by stosował, zawsze gdzieś spod niej wyłazi rozpoznawalny Bąkowski. Jakąkolwiek formę by stosował, zawsze gdzieś spod niej wyłazi rozpoznawalny Bąkowski. Mariusz Forecki / Tam Tam
"Ja jestem staromodny, z gatunku artystów 'bezużytecznych'. Uważam, że ludzie za pomocą sztuki mogą komunikować się w bardziej wyrafinowany sposób, niż tylko obnażając się" - mówi laureat Paszportu POLITYKI 2010 w dziedzinie sztuk wizualnych.
„Ja będę robił swoje, bo nic innego nie mam do roboty. Na szczęście są ze mną zdolni ludzie z pomysłami na przyszłość moich prac” - mówi Bąkowski.Mariusz Forecki/TAMTAM/Materiały prywatne „Ja będę robił swoje, bo nic innego nie mam do roboty. Na szczęście są ze mną zdolni ludzie z pomysłami na przyszłość moich prac” - mówi Bąkowski.
Na Gali Paszportów 2010Leszek Zych/Polityka Na Gali Paszportów 2010

Piotr Sarzyński: – Co to takiego penerstwo?
Wojciech Bąkowski: – Tu, w Poznaniu, nikt by nie zapytał, bo to popularny termin z miejscowej gwary. Ale wcale nie taki łatwy do wyjaśnienia. To nie żule, nie menele czy kryminaliści. To raczej złe towarzystwo. W typowym mieszczańskim poznańskim domu matka może powiedzieć do dziecka: Nie zadawaj się z tym penerstwem. Ale nie o przynależność do określonej grupy społecznej chodzi, tylko o styl bycia, taki obcesowy, bezpośredni. Penerem może być pijak spod Żabki i prezes dużej firmy.

No i – jak się okazuje – artysta też.
Tak, założyliśmy grupę i przyjęliśmy taką nazwę. Ale odnosi się ona nie do naszego codziennego życia, tylko do języka, jakim posługujemy się w sztuce: bezpośredniego, potocznego. Tadeusz Kantor wymyślił taki termin „rzeczywistość najniższej rangi”, czyli ta, do której każdy ma dostęp. Bardzo mi się to podoba i dobrze pasuje do tego, co robimy. Moje penerstwo to sposób patrzenia na problemy od dołu. Wychodzenie od najprostszych uczuć i zwykłych sytuacji. Stach Szabłowski nazwał to kiedyś „wrażliwym chamstwem”. Taki przykład: gdybym był gejem, to robiłbym prace o seksie z pięknymi chłopcami albo obleśnymi dziadami, a nie o społecznej sytuacji homoseksualizmu.

Czuję w tym przykładzie prztyczek dany sztuce krytycznej.
Tak, jestem daleko od sztuki lat 90. XX w. Wydaje mi się, że można ją opowiedzieć, można prawie każdą kanoniczną pracę z tamtych lat streścić i zrozumieć bez oglądania. To są takie publicystyczne komunikaty. Unikam też rozplenionej w sztuce autotematyki, sztuki opowiadającej o kondycji i dylematach artysty. Nie interesuje mnie to.

Nie uznaje pan sztuki zaangażowanej, mającej zmieniać świat na lepsze i obnażającej?
Uznaję, ale stronię od niej. Mam po prostu inne problemy. Ja jestem staromodny, z gatunku artystów „bezużytecznych”. Uważam, że ludzie za pomocą sztuki mogą komunikować się w bardziej wyrafinowany sposób, niż tylko obnażając się czy walcząc. To z powodzeniem mogą robić gazety i telewizja. Dla mnie sztuka nie jest od zmieniania i poprawiania, ale od porozumiewania się. To rodzaj języka do przekazywania tego, o czym nie da się gadać bez przynudzania albo pretensji czy żenady. Zdaję sobie sprawę, że nie działam w społecznej próżni i zawsze na końcu jest jakiś kontekst społeczny, choćby przeze mnie niezamierzony. Kiedyś zwrócono się do mnie o zgodę na umieszczenie dwóch moich filmów animowanych w jakiejś antologii polskiego kina społecznie zaangażowanego. Mocno się zdziwiłem, ale i zgodziłem. Skoro ktoś tak je odczytuje...

Nie dosyć, że mówi pan w swej sztuce o „rzeczywistości najniższej rangi”, to dodatkowo jeszcze o jej ciemnej stronie. O pustce, niedoskonałości, zużyciu, braku...
Brak jest silniej odczuwalny od pełni, a przy tym znacznie dla mnie ciekawszy. Zamulenie też bardziej na mnie działa niż błyskotliwość. No ale bez żadnych sprawności się nie da. Ja umiem metaforyzować na przykład.

Tworzy pan te metafory z przeróżnych budulców. Co mnie zaskoczyło, to wyczytana gdzieś informacja, że za najważniejszy z tych budulców uważa pan nie obraz, lecz słowo, a konkretnie poezję.
To prawda. Użyłem kiedyś takiego porównania poezji do narkotyków dożylnych, a pozostałych muz do miękkich. Mam dwóch mistrzów, którzy mnie pod tym względem ukształtowali. Pierwszym był Białoszewski, a drugi to Proust. Taka akurat, w moim przypadku, była kolejność. Pamiętam, że gdy czytałem początek tomu „W stronę Swanna”, nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak wprost i z taką swobodą pisze to, co ja zawsze chciałem wyrazić. Byłem wstrząśnięty.

W sztukach wizualnych też miał pan swoich mistrzów?
Wielu. Lubię lata 80. w Polsce. Koło Klipsa, Gruppę z ich tytułami obrazów. Z wcześniejszych duże wrażenie zrobił na mnie Bruce Naumann sposobem, w jaki odnosi się do podstawowych czynności i funkcji przeżywania. Mógłbym długo wymieniać. Ale gdybym miał wspomnieć jedną wystawę, która zrobiła na mnie wrażenie, to chyba „Ruhe” Mirosława Bałki. To było w zielonogórskim BWA w 2001 r. Krytycy i dziennikarze ględzą ciągle o Holocauście, bo za wszelką cenę chcą Bałkę uhistorycznić i upolitycznić, a ja czuję, że w tych pracach chodzi o co innego. Masowa śmierć to tylko jedno z tysięcy możliwych odniesień. Ja bym chyba nawet na to nie wpadł, gdyby nie didaskalia. Wystawa, którą wspominam, była wierszem z kształtów, zapachów, temperatury i dźwięków. Abstrakcyjnym wierszem.

Została nam jeszcze muzyka. W pana biografii pojawiają się nazwy aż trzech zespołów. We wszystkich był pan liderem, pisał muzykę i teksty piosenek.
Pierwsza była Czykita. To był jeszcze studencki projekt, bardzo kabaretowy, ale na tyle gruby stylistycznie, że podziałał na scenę postrapową w Polsce. To już od dawna skończone. Potem powstał Kot. Uznany za kuriozum muzyczno-artystyczne, trafił raczej do obiegu galeryjnego, a nie muzycznego. Kota trzeba w równym stopniu oglądać i słuchać. Na żywo, ewentualnie na wideo. To typowy audioperformance. Ten gatunek uprawia w Polsce naprawdę niewielu twórców: my, Dorota Rabczewska, może ktoś jeszcze. Niwea ukierunkowana jest wprost na rynek muzyczny, bez wchodzenia w obszar sztuk wizualnych, chociaż przez teledyski zaczynam znów przesuwać ciężar. Zobaczymy, co będzie dalej. W każdym razie jest to muzyka bardziej przystępna niż Kot. Momentami nawet – podobno – taneczna. Ktoś się o niej wyraził, że to „smutna dyskoteka”. Dużo w tym z zimnej fali.

I – jak to powiedział pan na gali rozdania Paszportów POLITYKI – rozkraczył się pan między tymi różnymi polami.
To fakt. I to rozcapierzenie pulsuje. Raz się rozszerza, a raz skupia. Albo realizuję się osobno na tych polach: literackim, muzycznym, wizualnym, albo łączę je w całość, w jakąś synkretyczną formę. Najpełniej udaje się to połączenie w filmie animowanym, bo tam jest muzyka i obraz, i tekst mówiony. One się nawzajem wspierają, wspomagają i wzmacniają końcowy efekt. I może dlatego z filmem jestem najszerzej kojarzony, szczególnie za granicą. Ale to nie jest prosta suma form. Teksty, które trafiają do filmu, nie mogłyby funkcjonować osobno, podobnie jak obrazy nie miałyby sensu bez tekstu. Chodzi o wypadkową.

Jakąkolwiek formę by pan stosował, zawsze gdzieś spod niej wyłazi rozpoznawalny Bąkowski.
Tak, to dla mnie ważne. Tak ma być.

Czy dlatego nie lubi pan tzw. zamówień dla artystów? Wypaczają ów osobisty styl?
Gorzej – pacyfikują artystów. I dziwi mnie, że wielu, czasem naprawdę zdolnych, bierze w tym udział. To dotyczy głównie muzyków. Mechanizm jest następujący: ludzie odpowiedzialni za kulturę i dzielący na nią pieniądze, zasiadający we władzach różnych szczebli i w różnych instytucjach, wymyślają sobie jakieś tematy, Rok Chopinowski, Rok Polsko-Izraelski, cokolwiek. Państwo na siłę próbuje wymyślać kulturę, zamiast wspierać tę, która jest i powstaje naturalnie. Artyści na siłę próbują się w to wpisać, żeby pozyskać fundusze. I powstają jakieś koszmary, których nikt nie chce oglądać, a krytycy mają problem, jak o nich pisać. To nie sztuka, to pierdoły. Niedługo jakiś rzeźbiarz zrobi pierwszy konny pomnik papieża, a raperzy zarapują „Żywoty świętych”.

To jak inaczej można wspierać finansowo twórców?
Dotować to, co powstaje samoistnie, bez podpowiedzi i zamówień. Zwłaszcza to, co jest kompatybilne ze światową kulturą. Władze powinny być wrażliwe, obserwować i wyławiać tych najciekawszych. Wspierać ich bez żadnych zadań specjalnych. Postępować tak jak przy nagrodach Paszporty POLITYKI. Tu nikt nie każe artystom dodatkowo się wykazywać, robić prac pod nagrodę. Po prostu zbiera się kompetentne jury, eksperci wybierają najciekawszych twórców, którzy dostają pieniądze. Wystarczy wskazać ambitnych muzyków, reżyserów teatralnych, galerników, kuratorów, artystów etc. i dać im forsę. A jeśli ktoś boi się defraudacji, można poprosić o przygotowanie budżetu planowanych działań i potem to wyegzekwować. Ja bym taki budżet umiał napisać. Moja galeria też. Ale władze wolą, żeby w samych utworach była promocja regionów, dziedzictwa itd. Straszny idiotyzm. Przecież to my jesteśmy Dziedzictwo! (śmiech). Szopen umarł dawno.

Ale pan nie powinien narzekać. Kariera jak z filmu. Trzy lata po dyplomie – indywidualna wystawa w prestiżowej galerii Leto, rok później – najważniejsza środowiskowa nagroda dla młodych twórców Spojrzenia, kolejny sezon – Paszport POLITYKI.
Początki nie zapowiadały takiej serii. Po studiach nosiłem swoje prace, głównie animowane filmy, do paru galerii w Poznaniu, ale bez efektu. Kuratorzy nie byli nimi zainteresowani. Pracowałem jako nauczyciel, a mieszkałem ukradkiem w wynajmowanej piwnicy, która teoretycznie mogła być używana tylko jako magazyn. I dość intensywnie się alkoholizowałem. Ale też cały czas pracowałem, robiąc rzeczy podobne do tych, które robię teraz. A później nastąpił splot różnych okoliczności, który zmienił moją sytuację. Pojawiło się kilka kluczowych dla mojej dotychczasowej kariery postaci, działających jednocześnie.

Teraz pora na karierę w świecie.
Uczestniczyłem już w kilku ciekawych wystawach, m.in. w Nowym Jorku, Rzymie, Berlinie i Brugii, ale moje sukcesy międzynarodowe w porównaniu z krajowymi są rzeczywiście dość umiarkowane. Za granicą najbardziej cenione są na razie moje filmy animowane.

Może to kwestia bariery językowej.
Nie sądzę. To są filmy mówione. Podobają się, więc nie ma problemu z gadaniem.

I tradycyjne pytanie na finał: co dalej?
To nie zależy tylko ode mnie. Ja będę robił swoje, bo nic innego nie mam do roboty. Na szczęście są ze mną zdolni ludzie z pomysłami na przyszłość moich prac.

***

Wojciech Bąkowski (znany także pod pseudonimem WuEsBe) urodził się w 1979 r. w Poznaniu. Poeta, autor słuchowisk, twórca filmów animowanych, założyciel i lider kilku zespołów muzyki alternatywnej (Czykita, Kot, Niwea), uprawia grafikę i rysunek, tworzy instalacje wideo i performance. Ukończył poznańską ASP, uzyskując dyplom z zakresu audioperformance. Stworzył grupę artystyczną Penerstwo, która swe dokonania lokuje w obszarze rzeczywistości miejskiej, głównie blokowisk i zaniedbanych dzielnic. Jego sztuka jest niezwykle wyrazista i ekspresyjna. Chętnie stosuje eksperymenty dźwiękowe i słowne. W 2008 r. wygrał Spojrzenia – konkurs na najbardziej obiecującego młodego polskiego artystę.

Polityka 07.2011 (2794) z dnia 12.02.2011; Kultura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Jestem artystą bezużytecznym"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną