Tym razem uderzyli na wrocławski Teatr Polski, gdzie zrealizowali „Terrordrom Breslau” według powieści Niemca Tima Staffela. Wrocław, rok 2010, niejaki V rozsyła pełne pseudorewolucyjnych haseł ulotki, co budzi w ludziach uśpioną wściekłość. Do akcji wkraczają władze i media. Powstaje terrordrom – usankcjonowany przez prawo teren bezprawia i terroru – w ten sposób władza zyskuje kontrolę nad buntem obywateli, media zaś materiał gwarantujący najlepszą oglądalność i zyski z reklam.
Ta niezbyt porywająca fabuła jest pretekstem, by uświadomić widzowi, że podlega nieustannej manipulacji, jest ofiarą przemocy ze strony mediów i polityków; bezwiednie powiela serwowane mu wzorce. Teatralna terapia budzenia świadomości polega na żonglerce konwencjami, cytatami z popkultury, budowaniu scenicznej fikcji i burzeniu jej chwilę później, komentowaniu akcji, ucinaniu sobie prywatnych rozmów z publicznością, improwizacji.
Cel jest szczytny, jego realizacja momentami interesująca, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że więcej to wszystko ma wspólnego ze zgrywą ze szkoły teatralnej niż zaszczepianiem krytycznego myślenia. Do tego teza wrocławskiego spektaklu, że światem rządzą cyniczne media wspierane przez równie cynicznych polityków, nie należy do najbardziej odkrywczych.