Recenzja spektaklu: „Six”, scen. i reż. Ewelina Adamska-Porczyk
Zaczęło się od studenckiego spektaklu pokazanego na festiwalu Fringe w Edynburgu, a potem była kariera na West Endzie i Broadwayu.
Zaczęło się od studenckiego spektaklu pokazanego na festiwalu Fringe w Edynburgu, a potem była kariera na West Endzie i Broadwayu.
Historia Justyny Wydrzyńskiej, skazanej na prace społeczne za pomoc w aborcji i pojawiającej się na nagraniu Agnieszki, próbującej przenieść na nasze podwórko akcję z 1971 r., pokazuje, jak trudno dziś walczyć o prawa kobiet.
Kinga Dębska, reżyserka filmowych opowieści chwytających za serce, przeniosła na scenę chwytającą za serce opowieść Jakuba Sieczki.
„Doktor Faustus” Thomasa Manna, traktat teologiczno-estetyczny, pisany w czasie drugiej wojny światowej w luksusowej willi w Kalifornii, nie jest dziełem łatwym, także w adaptowaniu na scenę.
Aktorstwo jest oszczędne – psychologiczne, ale z lekkim dystansem, jakby podkreślającym, że rodzina to na pewnym poziomie teatr, w którym odgrywamy stałe, nierzadko męczące role.
Spektakl jest znakomity. Michał Klauza już po raz kolejny, po „Billym Buddzie”, pokazuje, że Britten to jego żywioł.
Rafał Janiak prowadzi całość z werwą, choć orkiestrze jeszcze trochę brakuje do wysokiego poziomu. Ale jest w dobrych rękach, więc wszystko przed nią.
Reżyser Grzegorz Jaremko i scenarzysta oraz dramaturg Mateusz Górniak przemienili wielowarstwową, chętnie interpretowaną z perspektywy metafizycznej opowieść Franza Kafki w realistyczną historię o wyczerpanych ludziach w wyczerpanym świecie.
Wszystko zaczyna się nie od balu w pałacu księcia Mantui, lecz od pijackiej imprezy w dwóch kamperach. I właściwie nic się dalej nie zmienia – w założeniu reżysera gdańskiej inscenizacji rzecz dzieje się w zamkniętej grupie, w środowisku włóczęgów-koczowników.
Przepiórska jest w tej roli bezkompromisowa, taka jak w życiu była jej bohaterka.
Na koniec sezonu Teatr Powszechny przygotował spektakl trafiający w czułe miejsce, niezwykle szczery i genialnie zagrany.
„Szkoła holenderska” kojarzy nam się z malarstwem, ale tym razem chodzi o taniec. Konkretnie: o klasyków XX-wiecznego baletu z Niderlandów, którzy i nam w Polsce są znani – przede wszystkim nestor Het Nationale Ballet, Hans van Manen, który pokazał w latach 80. w Warszawie parę swoich dzieł.
Twórcom udaje się oddać – dzisiejszą – atmosferę niepewności i zmian. I choćby dlatego spektakl Talarczyka zobaczyć warto.
W centrum tej historii stoją kobiety i przemoc dotykająca całą społeczność.
Spektakl Jarosława Murawskiego i Marcina Libera nie jest długi, a jednak zmieściło się w nim kilka opowieści. Niestety żadna z nich nie wybrzmiewa do końca, a twórcy gubią się w intencjach.
Zrealizowany bez udziwnień, lecz jeśli dla gier słownych język polski jest środowiskiem idealnym, to dla piosenkowego rytmu bywa brutalny i pełen zasadzek.
Sześciu mężczyzn w bardziej lub mniej średnim wieku, klienci metaforycznego basenu pełnego męskich łez i potu oraz tajemniczy ratownik.
Dekoracje abstrakcyjne, dużo tańca, a przede wszystkim znakomity śpiew.
Sufin jak zwykle wspaniale bawi (się) językiem, tym razem ze szczególnym naciskiem na żargon psychoterapeutyczny, i zręcznie przeplata humor z liryką i melancholią.
Całość jest nie do końca spójna, za to znakomita jest strona muzyczna spektaklu pod batutą Pierre’a Dumoussauda.
Ewelina Marciniak tworzy spektakle z rozmachem, ostatnio zresztą częściej w krajach niemieckojęzycznych niż w Polsce, i wiele z nich to realizacje dzieł autorów, którzy także rozmach cenili.
Klasyczna opowieść o miłości.
Na pustej scenie, przy pomocy świetnie wykorzystanych rzutników, ekranów i mikrofonów przedstawiana i od razu komentowana jest droga ideowa Cezarego Baryki.
Eksperymenty, także teatralne, są obarczone wysokim ryzykiem porażki, i tym razem niestety nie wyszło.
Pakuła swoją książką i spektaklem walczy o prawo do eutanazji w Polsce, albo przynajmniej o rozpoczęcie poważnej dyskusji na ten temat.