Teatr

Anioły w Warszawie

Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr, fot. Wojciech Druszcz Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr, fot. Wojciech Druszcz
Dlaczego „Anioły w Ameryce” nie wciskają w fotel, jak poprzednie spektakle Warlikowskeigo: „Oczyszczeni”, „Burza” czy „Krum”?

Nowy Jork połowy lat 80., apogeum rządów Ronalda Reagana, konserwatywna Ameryka w natarciu. W tej scenerii Louis (Jacek Poniedziałek) próbuje poradzić sobie z wiadomością, że jego wieloletni partner Prior (Tomasz Tyndyk) ma AIDS, młody republikański (a także mormoński i żonaty) prawnik Joe (Maciej Stuhr) decyduje się na coming out, jego żona Harper (Maja Ostaszewska) walczy z depresją, a prawnik Roy Cohn (Andrzej Chyra) z szarej eminencji Waszyngtonu staje się upokorzonym wrakiem człowieka umierającym na AIDS. Prior walczy zaś zarówno z chorobą, jak i z Aniołem (Magdalena Cielecka).

„Anioły w Ameryce”, monumentalne dwuczęściowe dzieło Tony’ego Kushnera, to kosmos tematów: od dylematów w obliczu śmiertelnej choroby bliskiego człowieka i strachu przed AIDS poczynając, przez problem wiary i Boga, poszukiwanie tożsamości, narodowej i seksualnej, na kryzysie rodziny i kryzysie demokracji kończąc. Większość z nich to problemy, które Krzysztof Warlikowski w swoim teatrze porusza od lat, do tego IV RP wcale nie jest daleko do Stanów Zjednoczonych opisanych w dramacie Kushnera: konserwatyści u władzy, rządzący z Bogiem i Wartościami na ustach, zakazy parad równości, sprawa Simona Mole’a... Przedstawienie jest więc aktualne, fantastycznie zagrane – wielkie kreacje tworzą Andrzej Chyra i Maja Ostaszewska, ale aktorskim odkryciem Warlikowskiego jest Maciej Stuhr, świeża krew w zespole, w roli Joe, miotającego się między żoną a kochankiem, między posłuszeństwem wobec Boga a namiętnością, między karierą a przyzwoitością. W spektaklu nie brak też przejmujących scen, jak choćby moment odmawiania kadiszu.

Reklama