W Ustce wczasowicze uprawiali coś w stylu obrzędu mającego przyzwać ładną pogodę: lało i wiało Spitsbergenem, ale ludzie twardo biegali po deptaku w krótkich spodenkach i w podkoszulkach. Już manekiny miały lepiej: wisiały na nich płaszcze przeciwdeszczowe. Siedziałem w smażalni, czekałem na przesmażoną flądrę z frytkami i patrzyłem, jak w zaparkowanym czerwonym sportowym oplu na częstochowskich blachach kisi się czterech dwudziestokilkulatków. Przyjechali nad morze na imprezę, więc puszczali techniawę na cały regulator, ale nie wychodzili, bo jednak ulewa. I siedzieli tak, niebożęta na siłkach robione, w maleńkiej kabinie i ruszali rytmicznie głowami z fryzurami na Błaszczykowskiego. Wyglądało to pięknie, więc z żalem oderwałem w końcu wzrok, żeby przejrzeć lokalną prasę. I znalazłem, na przykład, taką reklamę: „Zamiast sprzedawać ryby możesz pakować czekoladki. Znajdź właściwą pracę dla siebie”.
Sama Ustka była całkiem w porządku, co mnie zaskoczyło, bo polskie morze to jednak polskie morze i jeśli chodzi o krajobraz kulturowy, to specjalnych doznań estetycznych spodziewać się nie należy. A tu – proszę: miasteczko rewitalizowało się i wydobywało z siebie urok dawnej rybackiej osady. Ale nabrzeże – to był stary, dobry polski oberek szyldów, reklam i chaosu. Turyści udawali, że chodzą tu, bo jest ładnie, ale niczego ładnego tu nie było. Wszyscy udawali. Nabrzeże – że jest ładne, turyści – że się tym pięknem napawają. Tak jest zresztą w całej Polsce. Wszyscy gramy w tę grę. „Piękna nasza Polska cała” – uczymy bez mrugnięcia okiem dzieci śpiewać. Tacy z nas hipokryci. Nawet już przestaliśmy sobie z tego zdawać sprawę.
Do portu wpływał, stylizowany na XVIII-wieczny, żaglowiec. Leciały z niego szanty w wersji disco, z podkładem à la wbijanie gwoździ u sąsiada za ścianą.