Południowy kraniec jeziora Tałty wyglądał bardzo przyjemnie, bo Tałty okalała soczysta zieleń spiętrzona w lekkie pagórki. Ech rany, spomiędzy tego wszystkiego sterczała kojąco wieża starego kościoła w Mikołajkach. Pejzażyk idealny. Gdyby to wszystko ktoś namalował, toby był kicz, a tak, na surowe oko – pięknie było, miło. Do czasu: bo w pewnym momencie zza wzniesienia zaczęło się wyłaniać brylisko hotelu Gołębiewski: brązowe, ciężkie, postawione na pagórze, po którym pociągnięto sine polbrukowe szlaki. Tu było odwrotnie. Gdyby to ktoś odpowiednio namalował, toby pewnie było nawet ciekawe, ale bezpośrednio w oczy chlustało to kiczem jak ukropem.
No, ale mieli port, do którego można było całkiem niedrogo przycumować. Smutnawy bosman skasował 30 zł i wrócił do bosmanatu połączonego z wypożyczalnią kapoków, pagajów i innych przedmiotów związanych z jeziorem Tałty.
Hotel Gołębiewski był ogromny, rozłożysty i toporny. Ogrom, rozłożystość i toporność zresztą to znak firmowy tej sieci, która gdziekolwiek się pojawi, to ładuje się w przestrzeń publiczną jak trałowiec na przystań dla jachtów. Ściąga na siebie baty tych nielicznych, którzy nie stracili zupełnie nadziei i nadal chce im się, jak błędnym rycerzom, walczyć o jakość polskiego krajobrazu kulturowego, choć nie do końca wiadomo, czy jest jeszcze o co walczyć. Mniej wyczuleni na te kwestie samorządowcy pieją z kolei nad Hotelami Gołębiewski z zachwytu, bo gdzie Gołębiewski, tam – jednak – coś rusza: powstają miejsca pracy, zjeżdżają turyści. Bo Gołębiewski to polski symbol luksusu. I symbol, jak się wydaje, pogodzenia się z faktem, że w polskiej przestrzeni można zrobić już wszystko.