Ludzie i style

Nowo postawiona Polska

Ziemowit Szczerek przemierza mazurskie błota i miasta-widma

Elbląg z lotu ptaka Elbląg z lotu ptaka Wojciech Wójcik / Forum
Gdybym mógł postawić pomnik Rzeczpospolitej Polskiej, to właśnie tak by to wyglądało: tani luksus wyrastający wprost z zaskorupiałego błota.
MS/Polityka
Gigantyczny Hotel Gołębiewski w Mikołajkach.Dariusz Lewandowski/EAST NEWS Gigantyczny Hotel Gołębiewski w Mikołajkach.
Odpustowe stoiska w Węgorzewie, sprzedawcy jeżdżą po Polsce w ślad za kopią cudownego obrazu.Piotr Płaczkowski/Reporter Odpustowe stoiska w Węgorzewie, sprzedawcy jeżdżą po Polsce w ślad za kopią cudownego obrazu.
Zaskakujące podróżnika miasto – widmo, czyli Pieniężno.Piotr Płaczkowski/EAST NEWS Zaskakujące podróżnika miasto – widmo, czyli Pieniężno.
Polityka

Południowy kraniec jeziora Tałty wyglądał bardzo przyjemnie, bo Tałty okalała soczysta zieleń spiętrzona w lekkie pagórki. Ech rany, spomiędzy tego wszystkiego sterczała kojąco wieża starego kościoła w Mikołajkach. Pejzażyk ­idealny. Gdyby to wszystko ktoś namalował, toby był kicz, a tak, na surowe oko – pięknie było, miło. Do czasu: bo w pewnym momencie zza wzniesienia zaczęło się wyłaniać brylisko hotelu Gołębiewski: brązowe, ciężkie, postawione na pagórze, po którym pociągnięto sine polbrukowe szlaki. Tu było odwrotnie. Gdyby to ktoś odpowiednio namalował, toby pewnie było nawet ciekawe, ale bezpośrednio w oczy chlustało to kiczem jak ukropem.

No, ale mieli port, do którego można było całkiem niedrogo przycumować. Smutnawy bosman skasował 30 zł i wrócił do bosmanatu połączonego z wypożyczalnią kapoków, pagajów i innych przedmiotów związanych z jeziorem Tałty.

Hotel Gołębiewski był ogromny, rozłożysty i toporny. Ogrom, rozłożystość i toporność zresztą to znak firmowy tej sieci, która gdziekolwiek się pojawi, to ładuje się w przestrzeń publiczną jak trałowiec na przystań dla jachtów. Ściąga na siebie baty tych nielicznych, którzy nie stracili zupełnie nadziei i nadal chce im się, jak błędnym rycerzom, walczyć o jakość polskiego krajobrazu kulturowego, choć nie do końca wiadomo, czy jest jeszcze o co walczyć. Mniej wyczuleni na te kwestie samorządowcy pieją z kolei nad Hotelami Gołębiewski z zachwytu, bo gdzie Gołębiewski, tam – jednak – coś rusza: powstają miejsca pracy, zjeżdżają turyści. Bo Gołębiewski to polski symbol luksusu. I symbol, jak się wydaje, pogodzenia się z faktem, że w polskiej przestrzeni można zrobić już wszystko. Bo nie da się jej już uratować. Francji to tu nie będzie, więc przynajmniej róbmy Stany. A i tak wychodzi Rosja.

Sam Tadeusz Gołębiewski, szef firmy, mocno psioczy na krytyków. Po tym, jak najechano na niego za megalit wzniesiony w Karpaczu, który wygląda jak nowe, małe pasmo górskie, które nagle wypiętrzyło się w Sudetach, bardzo się żalił w wywiadzie dla „Nowin Jeleniogórskich” na „tych, którzy bez przerwy pluli, pisali całe sterty skarg (…), nawet do izby turystycznej w Niemczech. Te SOKiAS-y [Stowarzyszenia Obrońców Krajobrazu i Architektury Sudeckiej] i inni...”. Narzekał, że mógł w Chorwacji budować, ale namówiono go na Karpacz, i – ot – ludzka wdzięczność. Komentujący artykuł zastanawiali się, czy w Chorwacji również pozwolono by mu na postawienie takiego gniota. „Nie (…) sądziłem, że spotkam się z aż taką zajadłością. Miałem inną wiarę w ludzi” – zwierzał się Tadeusz Gołębiewski, który w konkursie na „Makabryłę roku” organizowanym przez portal Gazeta.pl przegrał tylko ze świebodzińskim Chrystusem, no ale z nim nie dało się wygrać.

W każdym razie – w Mikołajkach w holu hotelu Gołębiewski wisiały gigantyczne żyrandole, z których przepych ściekał na podłogę i gości hotelowych. Goście zdawali się pławić w tym, co ściekło. Kręcili się między barami, gdzie stały rzędy podświetlanych od tyłu butelek, i siadali przy tych barach, a do barmana mówili „martini z wódką, wstrząśnięte, niemieszane” i puszczali oczko, żeby się barman roześmiał wesoło, dotykali skóry barowych foteli, czy prawdziwa, i była prawdziwa, i mówili „o, prawdziwa skóra, a nie derma”. Po restauracji się kręcili, gdzie na stołach stały na sztorc krochmalone serwety wielkości żagli. Pomiędzy reklamami kabaretowych wieczorków, bo do Gołębiewskiego zjeżdżali zabawiacze publiczności z całej Polski.

To już nie pierwszy mój raz u Gołębiewskiego, Marzenko – mówiła jakaś pławiąca się pani do innej pani się pławiącej. – Ja już, widzisz, byłam u Gołębiewskiego w Wiśle.

W Hotelu Gołębiewski mieścił się też aquapark o nazwie Tropikana. Tłumy w nim były straszne. Golasy w strojach kąpielowych pluskały się w basenach rozmaitych: z wodą płytką, głęboką, ciepłą, zimną, morską. Sterczały golasy z jacuzzi: na dole im bulgotało, a oni, z minami beznamiętnymi, wystawali z tego bulgotu jak posągi na Wyspie Wielkanocnej. W wąskiej rynnie, która nazywała się basen rekreacyjny z falą, nalazło na siebie kilkadziesiąt osób. Szczelnie rynnę wypełniali i skakali w jednostajnym rytmie, klaszcząc o siebie wzajemnie. Tylko to klaskanie było słychać, bo skakali w milczeniu, z dziwnym zacięciem. Nagie ciała, tatuaże tu i ówdzie, tutaj brzuch, tam mięsień, tu łańcuszek, tam łańcuch. Naga, nowa polska klasa średnia i średnia wyższa. Zjeżdżała na zjeżdżalni typu cebula („dla osób żądnych wrażeń i umiejących pływać”, jak to ujęto na stronie internetowej hotelu). Do cebuli drogę wskazywały napisy po polsku i po niemiecku („Rutschbahn Zwiebel”).

Same Mikołajki były całkiem przyjemne, choć w piątek wieczór (a był w dodatku długi weekend) zamieniały się w piekielną czeluść. Mieliśmy nadzieję na jakieś szanty, ale w mieście huczało głównie badziewo-disco, i to tak, że aż kurz szedł. W portowej tancbudzie wycinano do tego huku hołubce. Błyszczały zęby, specjalnie dobrane podkoszulki odsłaniały dziary. Przy barze stał tłum, każdemu pociła się w łapie dwudziestka albo pięćdziesiątka. Spoceni barmani wlewali colę do wódki, wrzucali szufelką lód, lali browar w kufle.

Budę obok trzaskano w cymbergaje. Bluzgi i ryki triumfu wisiały nad stołami jak chmury burzowe. Po mieście woziły się fury na blachach warszawskich, gdańskich, lokalnych. Wciskały się wszędzie. Stałem na nadbrzeżnej spacerowej promenadzie i patrzyłem osłupiały, jak wąską, równie spacerową alejką przeciska się w moją stronę opel insignia, czarny i błyszczący jak ciemne okulary. Wyglądało na to, że zaraz wjedzie do wody, i przechodnie przystanęli, nastawili się już bowiem na ten ciekawy widok, ale prowadzący opla Marcin (czy Tomek) skręcił w ostatniej chwili i powoli pociągnął nabrzeżem przed siebie, sunąc między rozczarowaną gawiedzią.

Gdzieś między betonowymi zaułkami udającymi stare miasto kręciło się kilku urżniętych jak nieboskie stworzenia hiphopowców. Mieli przy sobie odtwarzacz i z odtwarzacza leciały rapowe mądrości życiowe z polskich osiedli. Że konfidenci są źli, społeczniacy również, a gliniarze to już w ogóle najgorsi. Że trzeba szanować ludzi ulicy i że najlepiej jest, gdy oni również szanują ciebie. I różne inne tego typu. Napakowani hiphopowcy darli się na siebie, kłócili się i skakali wokół tego odtwarzacza jak brojlery wypuszczone na wolność.

 

Jechałem do ­Węgorzewa. Asfalt ciągnął się przez las, przez prastarą, pruską puszczę, w której tury kiedyś były, żubry, rozbójnicy, leśne demony i diabły, a która teraz – z tym asfaltem przez siebie przeciągniętym – stała się laskiem, ot – takim: odklętym, oddemonizowanym. Lasek i tyle. Patrzę – drogowskaz na cmentarz wojenny z pierwszej światowej. Pojadę, zobaczę – pomyślałem.

Skręciłem więc w piaszczystą dróżynkę, jechałem nią z pięć kilometrów, głęboko w las, aż w końcu podjechałem pod cmentarny mur i ujrzałem widok niezwykły: na murku siedziało w milczeniu, rzędem, kilkunastu napakowanych kolesi, wszyscy w identycznych niebieskich dresach. Wyglądali jak desant z kosmosu z jakiegoś taniego filmu science fiction z Europy Wschodniej. I wszyscy na mnie patrzyli, jak sunę tą piaszczystą dróżką. Za ich plecami sterczały stare niemieckie krzyże. Zatkało mnie, przyznaję. Nie miałem zielonego pojęcia, co się tam odbywało. Drużyna rugby trenuje na niemieckim cmentarzu wojennym? Odbywa się tu tajne spotkanie PZPN? Zbaraniałem dokumentnie, zrobiłem kółko i wróciłem na szosę.

Ach, Węgorzewo, Węgorzewo. Na dachu delikatesów stały trzy plastikowe żubry naturalnej wielkości. Pod spodem napisano „kebab”. „Wstąp także do sklepu Alkohole Świata” – ryczał wielki napis na szybie. Miałem ochotę, nie przeczę. Ale pojechałem dalej.

Wcisnąłem się na jakieś osiedle. Przy niewielkim osiedlowym kościółku rozłożyły się stragany. Kościółek był przystrojony kwiateczkami, wstążeczkami. Odpust. Można było kupić pistolety na wodę i papieże z gipsu. Był Jan Paweł II, trochę Benedykta. Franciszka coś nie było widać. Spytałem, z jakiej okazji ten odpustowy jarmark? – Ech – odpowiedziała kobieta zza straganu, obraz cudowny krąży po Polsce. – A właściwie jego kopia. No i my tak, za tym cudownym obrazem, to znaczy kopią, po Polsce, ze straganami. Ciężkie życie.

Ciężkie – przyznałem. No, ale za kopią wy tak? Nie za oryginalnym? Za kopią? – Za kopią, kopią – odpowiedziała kobieta i poprawiła papieże na straganie.

Poszedłem pytać księdza: To wy tak to wszystko na cześć kopii? – No kopii, tak – przyznał. – Ale też ma właściwości cudowne! – zastrzegł od razu.

A w Elblągu odebrało mi mowę. Stare Miasto odbudowano tutaj od początku. Po wojnie był tu ugór i stał tak kilkadziesiąt lat, kombinowano z odbudową na różne sposoby, aż w końcu zdecydowano się zbudować protezę centrum na bazie tego, co było, zanim do miasta wkroczyła zwycięska Armia Czerwona. Ale nie odbudowywano jak w Warszawie: w jednym stylu, z klasą i szykiem. Elbląg to była erupcja polskiej architektury w jej – jakby to ująć? – najciekawszym okresie, bo w latach 80. i 90.

Mój Boże, stały te kamienice obok siebie, stały i udawały starą dobrą Hanzę, wąskie fronty, przedproża, ale wył z nich kicz ejtisów i najtisów, aż człowiek giął się wpół. Te nowsze, stawiane już w dwutysięcznych, wyglądały jeszcze jako tako, ale te z dwóch poprzednich dekad były wiernymi dziećmi swoich epok: wyglądały jak chińskie podróbki siebie samych. Niemrawa peerelowska i postpeerelowska kopia zachodniości, bo ten hanzeatycki styl to jednak była zachodniość, a nie rodzima drewniana chata i polskie miasteczko o dwupiętrowych kamieniczkach w stylu, tak sobie wyobrażam, Kielc.

W każdym razie wyszły z tego klasyczne prowincjonalne betonowe klocki, tyle że przebrane w historycyzm niczym dzieci za kowbojów czy Indian na balu maskowym. I ten niepodrabialny styl: motywy zdobnicze typu łuki, półłuki, ćwierćłuki, szpice i kółka, tynk baranek i – od czasu do czasu – jakieś rury, jakieś balustrady powyginane jak jurodiwi w ekstazie.

Ale w sumie nawet mi się podobało. Polska nieporadność w tworzeniu u siebie tej wymarzonej zachodniej jakości ziała tutaj w pełnej krasie i nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w odbudowę elbląskiej starówki wlano najszczersze chęci i najszczerszy zapał, ale czegoś – czegoś ważnego – tu zabrakło. Być może budowniczowie wznosili pomniki swoim wyobrażeniom o porządnym zachodnim mieście, a nie porządne zachodnie miasto? A te wyobrażenia w latach 80. i 90. musiały być prowincjonalne i tanie.

Wszedłem w jedną z bram. Stałem w kamienicznym podwórku, ale kamienice je okalające wybudowane były przez różnych deweloperów. I ci deweloperzy położyli chodniki przed wejściami do klatek schodowych, żeby było ładnie, równo i żeby sobie nóg nie połamać. Ale tam, gdzie kończył się deweloperski chodnik, a zaczynała część wspólna – ładnie i równo się kończyło. Zaczynały się wykroty i wyboje. W samym środku – było nie było – luksusu. Gdybym mógł postawić pomnik Rzeczpospolitej Polskiej, to właśnie tak by to wyglądało: tani luksus wyrastający wprost z zaskorupiałego błota.

Wieczorem chodziłem po mieście. W knajpie udającej starą i nastrojową, pełnej bibelotów i wyciskającą z tych murów coś w rodzaju nastrojowości – siedziały Rosjanki i mówiły, że tu ładnie i że w Kaliningradzie też by warto było coś takiego zrobić: odbudować poniemieckie, żeby się człowiek dobrze czuł w swoim mieście i żeby nie musiał tak do tej Polski jeździć ciągle. Kawałek dalej stał hotel. W jego przeszklonym holu, jak ryby w akwarium, kręciło się towarzystwo w arcydrogich kreacjach. Czuć tam było jakieś gigantyczne pieniądze. Ktoś wyszedł zapalić na ulicę. Mówił przyciszonym głosem do telefonu. Rozmawiał po niemiecku z rosyjskim akcentem.

A potem pojechaliśmy do Pieniężna i odebrało nam dech po raz kolejny. Bo Pieniężno to było miasto-widmo. Nie dość, że była noc i mgła, to jeszcze z tej mgły wynurzyło się coś, co było miastem okaleczonym, poćwiartowanym i nigdy niezrośniętym. Ale ten trup żył! Nie miał rynku, nie miał kamienic, ale żył.

Tam gdzie kiedyś było centrum i stare kamienice, ziała teraz trawiasto-betonowo-klepiskowata dziura, poprzetykana gdzieniegdzie ni to kamienicami, ni to blokami z lat 90. Zastanawiałem się, czy wolę to czy Elbląg, i uznałem, że wolę się nie zastanawiać. W każdym razie – i tu, i tam zamanifestowała się Polska. Tak wyglądała, tak właśnie wyglądała. Polska najczystsza. Silenie się na nowoczesność i elegancję i udawanie, że nie dostrzega się faktu, że wychodzi jak zawsze.

Polityka 35.2014 (2973) z dnia 26.08.2014; Półprzewodnik Polityki; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowo postawiona Polska"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną