Przed południem w siedzibie fundacji Arka na warszawskiej Pradze-Północ jest cicho jak makiem zasiał. Dzieci są jeszcze w szkołach. Pierwsze przyjdą około 13, prosto z lekcji. Jak do domu. W małym pokoju na parterze na rozciągniętych sznurkach wiszą w kilku rzędach fotografie podopiecznych Arki. Na jedynym czarno-białym zdjęciu szeroko uśmiechnięty Lukas Podolski opiera dłonie na ramionach pulchnego chłopca, który, speszony, spogląda spod nastroszonych brwi, tłumiąc radość.
Bogusia Manek, jeden z kilku dobrych duchów Arki, odstawia kubek z herbatą i przedstawia dzieciaki: ten mały, z rogami renifera, to Marco – urodził się w Grecji, rodzice chcieli tam sobie układać przyszłość, ale nie wyszło i są tu, na Pradze. Marco lubi się przytulać, przychodzi codziennie, chociaż czasami narzeka, że się tu nudzi. Ci dwaj w strojach piłkarskich to Karol i Antek, wychowuje ich tylko mama, ojciec ma sądowy zakaz zbliżania się; obaj zbzikowani na punkcie piłki, przychodzą do Arki tylko w dniach, kiedy są treningi oraz nauka niemieckiego – to z myślą o zagranicznej karierze, mówią. Ta trójka – Bogusia biega wskazującym palcem po fotografiach – Ola, Franek i Karolina, z wielodzietnej rodziny, w której nie brak dobrych uczuć, ale brak pomysłu na życie. Dziewczynka z dolnego zdjęcia – Bogusia zapomniała imienia – bywała, ale nie ma jej, a szkoda, bo w małym mieszkaniu czeka na nią mama, kochająca swą jedynaczkę pajęczynowatą miłością, od której nie można się uwolnić.
Arki miało w Warszawie nie być.
Podolski chciał otworzyć ją w Gliwicach, swoim rodzinnym mieście, gdzie do tej pory mieszka jego babcia. Założenie Arki w Gliwicach rozbiło się jednak o spiętrzenie formalnych przeszkód i w końcu stanęło na stolicy, co, okazało się, ma swoje plusy.