Odkąd poprawianie urody stało się tak popularne jak wizyty u dentysty i fryzjera, można sądzić, że ktoś sprawuje pieczę nad tym dochodowym biznesem. Otóż nie. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie, gdzie usługi z zakresu chirurgii plastycznej, medycyny estetycznej i dermatokosmetologii można oferować bez posiadania odpowiednich papierów. A taka specjalność jak „medycyna estetyczna” w ogóle nie figuruje w spisie specjalizacji lekarskich.
Tymczasem, jak przypuszcza dr Andrzej Ignaciuk z Polskiego Towarzystwa Medycyny Estetycznej i Anti-Aging, liczba parających się nią lekarzy już dawno przekroczyła w Polsce tysiąc. – Ale tylko trzystu może wylegitymować się dyplomem ukończenia naszej szkoły – podkreśla. Pełna nazwa tej instytucji to Podyplomowa Szkoła Medycyny Estetycznej Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, założona przez dr. Ignaciuka w 2003 r. Dziesięć lat wcześniej doktor utworzył przy Polskim Towarzystwie Lekarskim Sekcję Medycyny Estetycznej, niedawno przekształconą w samodzielne stowarzyszenie. Sam z wykształcenia jest internistą, a nowej specjalności uczył się 23 lata temu we Włoszech i od dwóch dekad promuje ją w Polsce. – Tylko absolwenci szkoły otrzymują dyplom lekarza medycyny estetycznej nadany przez Polskie Towarzystwo Lekarskie i Międzynarodową Unię Medycyny Estetycznej w Paryżu – wyjaśnia dr Ignaciuk.
Krajowy konsultant w dziedzinie dermatologii prof. Andrzej Kaszuba nie uważa jednak, by taka szkoła, a właściwie dwuletni kurs polegający na 2–3-dniowych zjazdach organizowanych raz w miesiącu (od tego roku zajęcia mają zostać wydłużone do trzech lat), dawała wystarczające podstawy do zajmowania się skórą i wszystkim, z czym lekarz tzw.