O skutkach katastrofy elektrowni atomowej w Fukuszimie rok temu słuchał z uwagą cały świat. Niedziałający system awaryjnego chłodzenia reaktorów po ich wyłączeniu, spowodowanym trzęsieniem ziemi. Naruszenie struktury rdzenia reaktorów 1,2 i 3 oraz ich elementów paliwowych. Paliwo w zbiornikach ciśnieniowych – odsłonięte. Szereg wybuchów i pożarów w reaktorach (spowodowanych głównie wydzielaniem się wodoru z pary wodnej i jego zapłonem). Emisja substancji radioaktywnych do środowiska, a więc do atmosfery i przede wszystkim – do morza. Ewakuacja ludności z obszarów najbliższych elektrowni.
Dzisiaj już sytuacja została opanowana, ale ludzie ewakuowani z obszaru zagrożonego raczej do swoich domów nie wrócą. Miną dekady, zanim te tereny znów będzie można zasiedlić. Miesiąc temu, nowy premier Japonii – Yoshihiko Noda – oświadczył, że usuwanie skutków katastrofy, wraz z neutralizacją elektrowni Fukushima 1, potrwa 30 lat. Z 54 reaktorów działających na terenie całej Japonii pracują obecnie tylko dwa. Reszta jest zatrzymana – nie wiadomo na jak długo – lub wycofywana z eksploatacji.
Krytyczny raport
W rok po tych zatrważających wydarzeniach, w czasopiśmie Bulletin of the Atomic Scientists, wydawanym przez znane akademickie wydawnictwo SAGE Publications, ukazał się raport specjalnej japońskiej komisji śledczej, badającej przyczyny i przebieg katastrofy. Komisja, powołana przez Rebuild Japan Initiative Foundation, składa się z sześciu niezależnych uczonych, którymi kieruje znany japoński naukowiec Koichi Kitazawa, były prezes Japońskiej Agencji Nauki i Techniki.
Wynik raportu jest jednoznaczny – wszyscy, poczynając od budowniczych elektrowni oraz szefów konsorcjum, do którego Fukushima 1 należy, czyli Tokyo Electric Power Company (TEPCO), a kończąc na najważniejszych agencjach rządowych i samym premierze (był nim wówczas Naoto Kan) popełnili poważne błędy. Gdyby nie te błędy, do katastrofy w ogóle mogłoby nie dojść.
Gdy do niej jednak doszło, akcja ratownicza, zwłaszcza na początku, przebiegała źle, nie była odpowiednio przygotowana i koordynowana.
Naciski
Raport podkreśla niechlubną rolę premiera Japonii – Naoto Kana – który sekretnie wpływał na szefa Japońskiej Komisji d.s. Energetyki Jądrowej (AEC), by ten w miarę upływu wydarzeń i pogarszania się sytuacji w elektrowni brał pod uwagę – i kreślił – o wiele czarniejsze scenariusze, niżby to nakazywała prawidłowa ocena sytuacji i znajomość rzeczy. M.in. premier forsował przyjęcie planu ewakuacji wszystkich mieszkańców z obszaru do 170 km wokół elektrowni, a nawet z 30-milionowego Tokio. Nie jest do końca jasne, po co premier Kan to robił. Być może chodziło mu o wcześniejsze przygotowanie społeczeństwa japońskiego na najgorsze, które jeszcze faktycznie nie nastąpiło. Albo zależało mu na tym, by pokazać jak rząd efektywnie działa.
Zdaniem autorów raportu, z ewentualnością wystąpienia nagłego i dużego tsunami u wybrzeży wyspy Honsiu – a dokładniej na wybrzeżu Tohoku, na którym zbudowano elektrownię – należało się bezwzględnie liczyć. Wprawdzie ostatnie takie tsunami (Jogan Jishin) wystąpiło tam ponad tysiąc lat temu, ale to nie powinno usprawiedliwiać podejścia władz TEPCO, które uznawały takie niebezpieczeństwo za nieprawdopodobne, a rozważania na jego temat, za czysto akademickie. Agencje rządowe, które nadzorowały TEPCO, sugerowały firmie, by problemem tsunami się zająć, ale nie były to bezwarunkowe polecenia, a jedynie luźne sugestie.
Błąd za błędem
Za błędny uznano sam projekt elektrowni, z czterema reaktorami usytuowanymi bardzo blisko siebie. Kiedy tsunami zniszczyło generatory prądotwórcze, służące do awaryjnego chłodzenia reaktorów, prowadzący akcję ratunkową stanęli przed koniecznością natychmiastowego działania równocześnie w kilku miejscach. Mało tego – pracownicy, którzy przybywali na miejsce awarii, by ratować sytuację, nie wiedzieli, co robić. W rezultacie, na początkowym etapie akcji, musieli improwizować. System awaryjnego chłodzenia reaktorów nie był wcześniej testowany, a załoga nie przeszła odpowiednich szkoleń. O tym, że awaryjny system nie zadziała – ponieważ zostanie zniszczony falą tsunami – nikt nie śnił nawet w najczarniejszych snach.
W raporcie „dostaje się” też rządowym agencjom, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo, m.in. Agencji Bezpieczeństwa Nuklearnego i Przemysłowego. W Japonii działa (teoretycznie) specjalny system, który informuje rząd – gdy dochodzi do chemicznego lub radioaktywnego skażenia – co ma robić i jakie decyzje, na przykład dotyczące ewakuacji, podejmować. Podczas katastrofy, system ten w ogóle nie zadziałał. W rezultacie, społeczeństwo japońskie było błędnie informowane o zagrożeniu skażeniem radioaktywnym. Drogi system okazał się martwy.
Generalnie, najwięcej zarzutów w raporcie postawiono firmie TEPCO, lecz za winnych uznano też różne organizacje rządowe, a nawet samego premiera. Główny zarzut to budowanie usypiającego czujność mitu super-bezpiecznej energetyki jądrowej, którym karmiono społeczeństwo japońskie od dziesięcioleci.
Krajobraz po Fukuszimie
Ten mit upadł w Japonii nagle, w trakcie katastrofy, ale na całym świecie – już po niej – upadek ten ostudził entuzjazm wielu zwolenników technologii jądrowych. Kiedy w 1986 r. doszło do porównywalnej w skutkach katastrofy w Czarnobylu, wszyscy mówili, że winna była stara i mało zaawansowana konstrukcja sowieckiego reaktora, a poza tym niska kultura techniczna w ZSRR. Te argumenty, po części, pewnie można uznać za słuszne. W przypadku Fukuszimy do nieszczęścia doszło jednak w kraju, który jest w technicznej i gospodarczej czołówce świata.
W rezultacie, Niemcy, Szwajcaria i Belgia ogłosiły całkowite wycofanie się z energetyki jądrowej. Elektrownie jądrowe w tych krajach będą sukcesywnie zamykane. Nie powstanie też żadna nowa. Podobnie pewnie będzie we Włoszech, w których wstrzymano rozwój energetyki jądrowej – i zamknięto istniejące elektrownie – po Czarnobylu, a w lipcu 2011 r. 94 proc Włochów w referendum opowiedziało się za utrzymaniem moratorium. Włosi podtrzymali swoje „nie”. W innych krajach (USA, Wielka Brytania, Chiny, Rosja, Korea Południowa) takich zdecydowanych kroków nie poczyniono, ale atmosfera wokół energetyki jądrowej nie jest dobra. Na przykład w USA i w Wielkiej Brytanii nie przewiduje się dalszego wspierania i – co za tym idzie – dotowania przez władze centralne jądrowych inwestycji. Szwecja wycofała się z rozwijania energetyki jądrowej najwcześniej, bo już po katastrofie amerykańskiej elektrowni w Three Mile Island, w 1979 roku.
W rękach polityków
Oczywiście – są to głównie decyzje polityczne i wiele będzie zależeć od tego, czy bez energetyki jądrowej możliwy jest dalszy rozwój ekonomiczny danego kraju. Jednak coraz surowsze wymogi bezpieczeństwa będą powodowały podniesienie kosztów budowy nowych elektrowni w przyszłości, a więc stawiały pod znakiem zapytania opłacalność projektów. Budowa bardzo nowoczesnego, trzeciego bloku elektrowni jądrowej Olkiluoto w Finlandii już jest opóźniona o cztery lata, a jej budżet przekroczony o 60 proc. (czyli jakieś 2 mld euro).
Specjaliści z chicagowskiej firmy Exelon, która jest głównym amerykańskim dostawcą technologii energetyki jądrowej, szacują, że właśnie coraz surowsze względy bezpieczeństwa spowodują istotny wzrost kosztów uzyskania jednego kilowata energii w planowanych elektrowniach atomowych. Będzie to – ich zdaniem – w obiektach nowych około 12 centów za kWh. Tymczasem koszt energii pozyskanej w niskoemisyjnych elektrowniach tradycyjnych (głównie gazowych) oraz wiatrowych, a także już istniejących jądrowych, w najbliższych latach będzie się kształtował na poziomie od 3 do 11 centów za kWh.
Nie jest więc wcale wykluczone, że elektrownie jądrowe kiedyś podzielą los wahadłowców. Nie zrezygnujemy z nich ze względów technicznych – technicznie wciąż będą uchodzić za szczyt rozwoju – ale ekonomicznych. Będą, po prostu, coraz droższe, co wymuszą zdecydowanie surowsze względy bezpieczeństwa.