Zaledwie sto dni minęło od wybuchu afery wokół ACTA, a na czytelniczym stole dymi przed nami gorący i treściwy, gotowy do konsumowania „Bunt sieci”. Interpol i polskie tajne służby jeszcze wyłapują Anonymusów, którzy organizowali ataki na systemy komputerowe władzy, by zablokować ACTA. Policja jeszcze przesłuchuje actawistów, którzy skakali na styczniowym mrozie. A Edwin Bendyk już napisał książkę, w której tłumaczy, dlaczego zamiast represjonować, władze – zwłaszcza polskie – powinny ich nagradzać.
Gdybym był prokuratorem generalnym, szefem ABW, komendantem policji, kazałbym swoim ludziom przez dzień zostać w domu, żeby przeczytali „Bunt sieci”. Bez tego nie zrozumieją, czym się właściwie zajmują. Gdybym był szefem partii, kazałbym partyjnym kolegom przedyskutować „Bunt sieci” rozdział po rozdziale. Nie dlatego, że sprzeciw wobec ACTA jest sam w sobie jakimś zasadniczym problemem. W Polsce i w Europie mamy gorętsze kłopoty. Ale dzięki Bendykowi czytelnik może zrozumieć, że żadnego poważnego problemu nie da się w miarę trwale rozwiązać, jeśli się czegoś nie zrobi z całym tym podziemnym jeziorem kipiącej coraz mocniej lawy, która trysnęła na powierzchnię przez krater nazywający się ACTA.
Edwin Bendyk nie oferuje nam luksusu dostępu do wiedzy potrzebnej tylko, by wiedzieć, poszukiwanej przez tych, którzy po prostu lubią być poinformowani. Rzeczywistość właśnie dogoniła wiedzę i nadała jej klauzulę praktycznej użyteczności. Cywilizacyjne procesy, o których Bendyk pisze od niepamiętnych czasów i które od ogłoszenia pierwszych prognoz Alvina Tofflera należały do działu „przyszłość”, właśnie stały się politycznymi, gospodarczymi, społecznymi i kulturowymi faktami.