Ekonomiści ciągle nie są pewni, jak długo światowa gospodarka będzie wracać do przedkryzysowej kondycji. Sytuacja w strefie euro nieustannie niepokoi. Jednak od europejskich zmagań ze wspólną walutą i kryzysem fiskalnym o wiele ciekawszym problemem jest zagadka amerykańskiego kapitalizmu. W połowie 2012 r. zarząd Rezerwy Federalnej (w USA odpowiednik banku centralnego) ogłosił raport sumujący zasoby gotówki amerykańskich korporacji spoza sektora finansowego. Księgowi doliczyli się 1,7 bln dol. Prawdziwa bomba wybuchła jednak dopiero wówczas, gdy do rachunków włączył się Internal Revenue Service (IRS), czyli służby podatkowe. Na podstawie pełnych raportów finansowych firm skarbowcy oszacowali, że już w 2009 r. łączne zasoby gotówki osiągnęły 5 bln dol. – większość trzymana jest w zagranicznych rajach podatkowych, dlatego umknęła analitykom Rezerwy. Nie umknął im natomiast fakt, że istnieją jeszcze banki: te zgromadziły 1,6 bln dol., czyli dwudziestokrotnie więcej niż w przedkryzysowym 2007 r.
Astronomiczne kwoty można by odczytać jako oznakę powrotu do zdrowia amerykańskiej gospodarki i jej gotowości do wyciągnięcia całego świata z nieustannego lęku przed stagnacją. Problem w tym, że jednocześnie, po raz pierwszy w historii kryzysów gospodarczych w Stanach Zjednoczonych, doskonała kondycja finansowa firm nie przekłada się na nowe miejsca pracy.
Robert Pollin, ekonomista z University of Massachusetts w Amherst policzył, że gdyby banki i korporacje ruszyły choć część zgromadzonej kasy, inwestując w nowe moce produkcyjne, w ciągu trzech lat powstałoby 19 mln nowych stanowisk, a bezrobocie w USA spadłoby poniżej 5 proc. W rezultacie zyskałby cały świat, bo dobry Amerykanin to pracujący Amerykanin – ma pieniądze na zakupy.