Supermarket. Półka z nabiałem. Twaróg „normalny”: 2,89 zł, „ekologiczny”: 6,22 zł. Takie różnice – od kilkudziesięciu do nawet kilkuset procent więcej za produkty z półki „ekologiczne” – chyba nikogo już dziś nie dziwią. I coraz mniej odstraszają – według badań jedna trzecia Polaków jest gotowa, przynajmniej od czasu do czasu, sięgnąć głębiej do portfela, by kupić ekoprodukty.
Wartość światowego rynku eko w 2012 r. wyniosła ok. 63 mld dol., czyli cztery razy więcej niż 14 lat wcześniej. Choć na razie Polska ze swoim ekologicznym rynkiem szacowanym na 100–150 mln dol. prezentuje się dość mizernie na tle światowych potentatów, czyli USA (29 mld dol.) i Niemiec (9 mld dol.), to jest na wznoszącej fali. Notuje bowiem roczny wzrost ekorynku o 20–30 proc.
Dlaczego jesteśmy gotowi płacić więcej za ekologiczne warzywa, owoce, mleko i mięso? A także bez mrugnięcia okiem godzimy się na to, by Unia Europejska hojnie dotowała rolnictwo ekologiczne? Badania opinii konsumentów w różnych krajach pokazują niemal to samo: króluje przekonanie, że ekożywność nie zawiera szkodliwej chemii, a więc przede wszystkim środków ochrony roślin (pestycydów). Na drugim miejscu jest chęć zakupu produktów zdrowszych, czyli zawierających więcej witamin, mikroelementów etc., a jednocześnie mających lepszy smak. Wreszcie, choć znacząco niżej w rankingach, plasuje się obawa o środowisko naturalne – rolnictwo ekologiczne, jak podpowiada nazwa, ma być przyjazne przyrodzie.
Wyższości jedzenia ekologicznego starają się dowodzić nie tylko jego producenci i wspierające ich organizacje zielonych, ale również media. Telewizyjni kucharze celebryci jak mantrę powtarzają, że dobre i zdrowe jedzenie można przygotować wyłącznie z ekoproduktów. Nikt tych twierdzeń nie kwestionuje, nie dziwi zatem, że w masowej wyobraźni żywność ekologiczna to dziś synonim zdrowej żywności.
A skoro na sceptycyzm nie ma miejsca, to do opinii publicznej prawie nie dociera głos specjalistów od toksykologii, żywienia, chemii, rolnictwa i ekologii. A szkoda, bo większość naszych przekonań na temat ekożywności to mity.
Energia z Księżyca
Rolnictwo ekologiczne narodziło się w pierwszej połowie XX w., ale nie na uczelniach czy w instytutach naukowych, poddane rygorom empirycznych badań, tylko w aurze niemalże okultystycznej. Za jego ojca uznaje się Rudolfa Steinera – austriackiego filozofa, mistyka, ezoteryka i twórcę antropozofii, czyli parareligii odrzucającej zmysłowe i racjonalne poznanie świata na rzecz duchowego wtajemniczenia oraz wiary w reinkarnację. W 1924 r. w Kobierzycach (wówczas należących do Niemiec) wygłosił on serię wykładów wymierzonych w rodzące się wówczas, głównie za sprawą wynalezienia nawozów sztucznych, wysokowydajne rolnictwo. Stosowanej w nim sztucznej chemii Steiner przeciwstawił to, co dobre i naturalne – czyli np. nawożenie odchodami zwierząt gospodarskich czy kompostem (wytwarzanym z odpadów roślinnych i zwierzęcych). Twierdził również, że ziemię i rosnące w niej rośliny trzeba traktować jak jeden organizm napędzany tajemniczą energią z kosmosu. Dlatego uprawa płodów rolnych powinna być np. zharmonizowana z fazami Księżyca.
Tak narodziło się tzw. rolnictwo biodynamiczne, będące prekursorem ekologicznego. Dziś zaś stanowiące jego odłam, w którym nadal żywa pozostaje choćby wiara w siłę kosmicznej energii. Rolnicy biodynamiczni wierzą, że wnika ona w bydło poprzez rogi. Więc jednym z zabiegów agrotechnicznych jest zakopywanie w uprawianej ziemi rogów wypełnionych bydlęcymi odchodami.
Wydane w formie książki kobierzyckie wykłady Steinera miały ogromny wpływ na pewną wpływową grupę brytyjskich arystokratów. Wielką rolę odegrała w niej Lady Eve Balfour, wierząca w kontakty z duchami i astrologię. To głównie za jej sprawą w 1946 r. powstało The Soil Association (Stowarzyszenie Ziemi), które najbardziej przyczyniło się do narodzin rolnictwa ekologicznego (nazywanego w krajach anglojęzycznych „organicznym”). W 1967 r. jako pierwsze wprowadziło certyfikaty dla brytyjskich ekorolników i produktów wytworzonych zgodnie z wyznawanymi przez nią zasadami. A dziś znaczek Soil Association widnieje na 70 proc. ekoproduktów w Wielkiej Brytanii – od żywności po tekstylia i kosmetyki.
Współcześni działacze tej organizacji niechętnie przyznają, że miała ona początkowo charakter głównie polityczny i parareligijny (związany z New Age, czyli ruchem wierzących w nadejście nowej, złotej ery ludzkości opartej na duchowości) oraz głosiła rozmaite pseudonaukowe koncepcje. I nadal pozostaje pod wpływem steinerowskiej antropozofii i wizji rolnictwa.
Organizacje takie jak Soil Association miały ogromny wpływ na kształt regulacji prawnych dotyczących rolnictwa ekologicznego, które w ciągu ostatnich dwóch dekad przyjęła Unia Europejska, a po niej USA i inne kraje. Przepisy te określają, co można uznać, a czego nie, za uprawy i produkty ekologiczne. Na straży tego systemu stoją zaś firmy i organizacje (w Polsce mamy ich 10), które kontrolują gospodarstwa ekologiczne i wydają odpowiednie certyfikaty. W zamian za to producenci w całej UE mogą na swoich towarach umieszczać ten sam znaczek ekologiczności.
Naturalne kontra sztuczne
Rolnictwo ekologiczne zostało oparte właściwie na jednej fundamentalnej zasadzie. Głosi ona, że chemia stworzona przez człowieka, czyli m.in. nawozy sztuczne i środki ochrony roślin, są ze swej natury złe i szkodliwe. Dlatego ekorolnicy używają nawozów naturalnych, wyciągów z roślin oraz środków uznawanych za tradycyjne (np. siarki, którą w rolnictwie stosuje się od ok. 5 tys. lat, przede wszystkim przeciwko grzybom i roztoczom). Problem w tym, że podział na złą chemię sztuczną i dobrą naturalną jest absurdalny z naukowego punktu widzenia, gdyż o tym, czy jakaś substancja jest szkodliwa dla człowieka i/lub środowiska, decydują jej właściwości oraz dawka, a nie naturalne bądź sztuczne pochodzenie.
Czy żywność ekologiczna jest zatem wolna od chemii? Nie. Bo, po pierwsze, wszystko, co jemy, składa się ze związków i pierwiastków chemicznych. Dobrą tego ilustracją jest pewien obrazek, który niedawno robił furorę w Internecie. Pokazuje on, co zawiera całkowicie naturalne jabłko: monotlenek diwodoru (czyli wodę), oleje roślinne, cukry, skrobię, karoten, tokoferol (E306), ryboflawinę (E101), nikotynamid, kwas pantotenowy, biotynę, kwas foliowy, kwas askorbinowy (E300), kwas palmitynowy, kwas stearynowy (E570), kwas oleinowy, kwas linolowy, kwas hydroksybursztynowy (E296), kwas etanodiowy, kwas salicylowy, puryny, sód, potas, mangan, żelazo, miedź, cynk, fosfor, chlorki, barwniki i przeciwutleniacze.
Po drugie, ekożywność z pewnością zawiera mniej syntetycznych pestycydów, ale to nie znaczy, że rolnicy ekologiczni w ogóle nie stosują chemicznych środków ochrony roślin. Przepisy Unii Europejskiej dopuszczają używanie 26 tzw. ekologicznych pestycydów. To głównie związki pochodzenia roślinnego, toksyny bakteryjne lub wspomniane już tradycyjne substancje. Ich naturalne pochodzenie wcale jednak nie gwarantuje mniejszej toksyczności. Oto przykład: jeszcze do niedawna (2011 r.) Unia i USA dopuszczały używanie w ekorolnictwie rotenonu – substancji uzyskiwanej z roślin tropikalnych i jednego z popularniejszych oprysków przeciw szkodnikom. Jednak został on wycofany, gdy badania na szczurach wykazały, że duże dawki wywoływały symptomy przypominające chorobę Parkinsona. Nadal zaś wolno ekorolnikom stosować pyretryny, czyli środki owadobójcze pochodzenia roślinnego o udowodnionym działaniu rakotwórczym (znów: tylko w dużych dawkach u laboratoryjnych szczurów).
Z kolei ekopestycydy oparte na miedzi (m.in. tlenochlorek miedzi) są kilkukrotnie bardziej toksyczne dla ludzi i środowiska naturalnego (szczególnie pszczół i organizmów wodnych) niż ich syntetyczne odpowiedniki wykorzystywane w rolnictwie konwencjonalnym. Okazują się również mniej skuteczne, co zmusza ekorolników do aplikowania większych dawek tlenochlorku miedzi w porównaniu ze sztucznymi łagodniejszymi pestycydami.
Nie takie pestycydy straszne
Co ciekawe, nikt na świecie (Amerykanie mają zacząć to robić dopiero w tym roku) nie monitoruje rzeczywistego zużycia naturalnych pestycydów w rolnictwie ekologicznym ani ich zawartości w jedzeniu.
Według badań unijnego Eurobarometru, aż 78 proc. Polaków (i średnio 72 proc. Europejczyków) obawia się „pozostałości sztucznych pestycydów na owocach, warzywach lub zbożach”. Nastroje te są w dużym stopniu pokłosiem sytuacji z lat 50. i 60. XX w., gdy w rolnictwie masowo i dość niefrasobliwie stosowano nawozy sztuczne oraz środki ochrony roślin. Lęk przed owadobójczym DDT, który miał rzekomo doprowadzić świat do ekologicznej apokalipsy (POLITYKA 38/12), zrodził zjawisko nazywane chemiofobią. To irracjonalny strach przed wszelkimi substancjami chemicznymi stworzonymi przez człowieka.
Czy te lęki sprzed pół wieku nadal są zasadne? Od czasów DDT sytuacja w wielu krajach istotnie się zmieniła. Powstały państwowe, jak również ponadnarodowe instytucje dbające o ochronę środowiska i monitorujące stosowanie w rolnictwie syntetycznej chemii. Zmienił się również wytwarzający ją przemysł, obecnie przywiązujący znacznie większą wagę do kwestii ochrony przyrody. Innymi słowy: rolnicza chemia dziś różni się od tej sprzed dekad.
Zmieniła się też nasza wiedza. W 2000 r. opublikowano bardzo ważną pracę dwojga uczonych z University of California – prof. Bruce’a Amesa (twórcy stosowanych powszechnie testów na rakotwórczość substancji) i dr Lois Gold. Można w niej przeczytać, że człowiek zjada w żywności ok. 5–10 tys. naturalnych pestycydów, które rośliny same wytwarzają, by bronić się przed atakującymi je organizmami. Zatem spośród wszystkich pestycydów spożywanych przez człowieka 99,99 proc. ma naturalne pochodzenie. O ile jednak te sztuczne są dość dobrze przebadane, o tyle o roślinnych wiemy niewiele. Na gryzoniach sprawdzono zaledwie mniej niż sto naturalnych pestycydów pod kątem rakotwórczości dużych dawek. I okazało się, że połowa z nich wywołuje nowotwory.
Czy to oznacza, że jadalne rośliny są rakotwórcze? Nie, ale pokazuje absurdalność naszej antychemicznej histerii. Bo skupiając uwagę wyłącznie na zawartości syntetycznych środków ochrony roślin, obawiamy się zaledwie 0,01 proc. obecnych w żywności pestycydów! Tymczasem 71 proc. syntetycznych pestycydów obecnie stosowanych w rolnictwie ma mniejszą toksyczność niż wanilia (a dokładnie wanilina), a 97 proc. mniejszą niż kofeina czy aspiryna.
Żywność w USA i Unii jest również dość dokładnie monitorowana pod kątem obecności środków ochrony roślin. I okazuje się bezpieczna. Niedawno Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) opublikował wielki raport poświęcony właśnie pestycydom w jedzeniu. Pod lupę wzięto prawie 77 tys. próbek pochodzących z 29 krajów Europy. Wątpliwości ekspertów wzbudził poziom pestycydów jedynie w 0,4 proc. badanej żywności. Ale nawet spożywanie takiego jedzenia nie stanowi większego ryzyka zdrowotnego dla konsumentów – uznali eksperci EFSA. Z kolei specjaliści z University College Dublin dowodzą, że konsumenci jedzący najwięcej zbóż spożywają syntetyczne pestycydy w ilości od 0,1 do 10 proc. bezpiecznej dawki ustalonej przez Światową Organizację Zdrowia (WHO).
Ani zdrowsze, ani smaczniejsze
Nieprawdą jest też, że certyfikowane produkty ekologiczne dają nam gwarancję zdrowej żywności. Ekocertyfikat stanowi wyłącznie dowód wyhodowania czy wyprodukowania czegoś zgodnie z zasadami rolnictwa ekologicznego. Dlatego amerykańskie ministerstwo rolnictwa, które było odpowiedzialne za wprowadzenie w USA wspieranego przez państwo systemu certyfikatów, lojalnie uprzedza: znaczek eko nie daje pewności, iż produkt jest zdrowszy czy lepszy.
Zwolennicy ekologicznej żywności często też cytują wybrane publikacje naukowe mające dowodzić, że ekowarzywa, owoce, zboża czy mleko w porównaniu z konwencjonalnymi odpowiednikami zawierają np. więcej witaminy C, beta-karotenu czy polifenoli (substancji o przypuszczalnym działaniu przeciwnowotworowym). Czy w takim razie są zdrowsze?
Naukowcy przeprowadzili w ciągu ostatniej dekady kilka bardzo dokładnych analiz całej dostępnej literatury poświęconej tej kwestii. W ubiegłym roku głośno było o pracy uczonych ze Stanford University, którzy wzięli pod lupę 237 publikacji (bo tylko tyle spełniało kryteria rzetelnych badań) porównujących skład produktów eko i konwencjonalnych oraz analizujących wpływ tych pierwszych na zdrowie ludzi. Podstawowy wniosek: z punktu widzenia zdrowia konsumenta żywność ekologiczna i konwencjonalna się nie różnią.
Podobna przeglądowa praca powstała kilka lat wcześniej na zlecenie brytyjskiej Food Standards Agency. Jej autorzy przeanalizowali 162 artykuły naukowe z ostatnich pięciu dekad, w których znalazło się ponad 3,5 tys. porównań różnych składników żywności eko i konwencjonalnej. Rezultat: pod względem zawartości 15 składników odżywczych, takich jak np. witamina C, beta-karoten czy wapń, oba rodzaje żywności się nie różnią. Jeśli zaś jakieś odmienności się pojawiały, to nie miały znaczenia dla zdrowia człowieka.
Można także w tym kontekście przywołać raport American Academy of Pediatrics z 2012 r., który wprawdzie zauważa, iż ekologiczna żywność zawiera mniej syntetycznych pestycydów, to jednak nie ma naukowych dowodów, by jej spożywanie dawało jakieś zdrowotne korzyści. Najważniejsza jest zdrowa dieta, czyli bogata w warzywa oraz owoce, i wszystko jedno, czy są one ekologiczne czy konwencjonalne – piszą amerykańscy pediatrzy.
Warto również wspomnieć, że brytyjska Advertising Standards Authority, instytucja czuwająca nad rzetelnością reklam, już kilka lat temu zabroniła Soil Association używania w reklamówkach stwierdzeń, jakoby żywność ekologiczna była zdrowsza od konwencjonalnej.
Medyczne oszustwo
Wbrew dość rozpowszechnionym wyobrażeniom, to nie przemysł najbardziej szkodzi przyrodzie, ale rolnictwo. 35 proc. powierzchni Ziemi wolnej od lodu wykorzystywane jest dziś pod uprawy. Na terenach tych pozwalamy egzystować wyłącznie użytecznym dla nas roślinom, co niszczy bioróżnorodność nie tylko flory, ale i fauny (m.in. ptaków). Nic zatem tak radykalnie nie zmieniło wyglądu naszej planety, jak właśnie uprawa roślin. Dlatego uczynienie rolnictwa mniej uciążliwym dla środowiska to jedno z najistotniejszych zadań stojących przed ludzkością.
Jednak wbrew nazwie, rolnictwo ekologiczne wcale nie pomaga w osiągnięciu tego celu. Nie ma wątpliwości, że konwencjonalne gospodarstwo w starym stylu, które m.in. nadmiernie używa nawozów sztucznych i pestycydów, jest bardziej uciążliwe dla środowiska niż farma ekologiczna. Tylko że rolnictwo konwencjonalne w ostatnich dekadach mocno się zmienia.
Badania dowodzą, że tzw. rolnictwo integrowane, łączące nowoczesność z tym, co dobrego mają do zaoferowania ekouprawy (np. płodozmian), jest najkorzystniejszym rozwiązaniem. Opiera się bowiem na realnej ocenie szkodliwości i wydajności oraz osiągnięciach nauki (m.in. biotechnologii). Nie stroni od syntetycznych pestycydów i nawozów, ale stosuje je precyzyjnie i z umiarem. I jest gotowe korzystać z roślin genetycznie zmodyfikowanych. Dzięki nim bowiem nie trzeba stosować tak wielu oprysków chemicznych, gdyż niektóre odmiany GMO umieją same wytwarzać naturalny owadobójczy pestycyd, całkowicie bezpieczny dla ludzi i większości zwierząt (co ciekawe, od wielu lat używany w dużych ilościach jako oprysk w rolnictwie ekologicznym). Dzięki zaś uprawom odmian GMO (głównie soi) odpornych na łagodny syntetyczny środek chwastobójczy glifosat nie trzeba tak często stosować orki – zabiegu najbardziej wyjaławiającego glebę i sprzyjającego skażeniu rzek.
W ciągu ostatnich 15 lat uprawy oparte na biotechnologii przysłużyły się znacznie bardziej ochronie środowiska niż rolnictwo ekologiczne przez ponad pół wieku swojego istnienia. Zmniejszyły bowiem zużycie pestycydów o 472 mln ton, a szacunki wskazują, iż emisja dwutlenku węgla, czyli gazu cieplarnianego, tylko w 2011 r. spadła o 23,1 mld ton. Na marginesie warto dodać, że kompostowanie, czyli wytwarzanie naturalnego nawozu stosowanego w ekouprawach, jest istotnym źródłem emisji gazów cieplarnianych (bardziej niebezpiecznych niż dwutlenek węgla) – metanu i tlenków azotu.
Mimo to rolnikom ekologicznym nie wolno wysiewać na polach roślin GMO. Dlaczego? Pierwszy powód to przekonanie, że modyfikacja genetyczna jest niedopuszczalną ingerencją w to, co naturalne, a więc i dobre. To znów zwycięstwo ideologii nad zdrowym rozsądkiem, gdyż wszystkie uprawiane dziś rośliny powstały dzięki modyfikacjom genetycznym, tyle że dokonanym znacznie mniej precyzyjnymi narzędziami (krzyżówki, selekcja, wywoływanie mutacji za pomocą substancji chemicznych i promieniowania jonizującego).
Powód drugi: dzięki biotechnologii konwencjonalne i integrowane rolnictwo staje się znacznie mniej uciążliwe dla przyrody (np. uprawy kukurydzy GMO nie wymagają stosowania żadnych chemicznych oprysków zwlaczających szkodnika kukurydzy, omacnicę prosowiankę), więc ekologiczne traci swój atut jako jedyne naprawdę dbające o czystość środowiska i wolne od pestycydów.
Powód trzeci: organizacje, takie jak np. Greenpeace, mają duży wpływ na opinię publiczną i mocno wspierają propagandowo ekorolnictwo. Jednocześnie zaciekle walczą z GMO. Zgoda na wykorzystanie osiągnięć biotechnologii oznaczałaby zatem utratę bardzo wpływowego sojusznika.
I last but not least: największa słabość upraw spod znaku eko to ich plony – niższe średnio o ok. 20–25 proc. w porównaniu z uprawami konwencjonalnymi. Gdyby więc chcieć przestawić całe współczesne rolnictwo na produkcję ekologiczną (dziś stanowi ona ok. 2 proc.) i wytwarzać tyle samo żywności, należałoby znaleźć dodatkowe ogromne połacie ziemi. Rolnictwo ekologiczne okazuje się zatem marnowaniem coraz bardziej cennego zasobu, jaki stanowią ziemie uprawne. Dlatego rząd Danii, który w latach 90. XX w. poważnie rozważał całkowite przestawienie się na ekorolnictwo, zrezygnował z tego pomysłu. Zdecydowały raporty ekspertów.
Na koniec jeszcze jeden przykład nieracjonalności zasad ekorolnictwa. Nakazują one podawać chorym zwierzętom gospodarskim „wyciągi i wywary ziołowe, leki homeopatyczne i mikroelementy”. Dopiero gdy te „naturalne” metody leczenia zawiodą, a zwierzę nadal cierpi lub zagrożone jest jego życie, wolno za zgodą weterynarza podać syntetyczne leki lub antybiotyki. Takie przepisy to zatem nic innego, jak promowanie medycznego oszustwa (bo substancje homeopatyczne działają na ludzi wyłącznie na zasadzie psychologicznej sugestii) oraz narażanie zwierząt na niepotrzebne cierpienia.
Czy warto zatem, co czyni np. Unia Europejska (i nasze Ministerstwo Rolnictwa), wspierać finansowo i promować rolnictwo ekologiczne, które de facto zatrzymało się w rozwoju ponad pół wieku temu? W dodatku oparte na niezwykle potężnym i dziwacznym sojuszu, budzącym istotne wątpliwości. Stworzyły go bowiem z jednej strony pozarządowe organizacje zielonych, wspierające z pobudek ideologicznych ekorolnictwo, oraz parareligijne stowarzyszenia stojące na straży ekozasad (takie jak brytyjskie The Soil Association), czerpiące zyski z certyfikowania upraw i produktów ekologicznych. Maszerują zaś one pod wspólnym sztandarem z wielkimi koncernami, które w ekożywności zwietrzyły świetny biznes, ochoczo się do niego garną oraz wspierają ekorolnictwo lobbystycznie i reklamowo. Ten egzotyczny sojusz (gdyż zieloni z koncernami z zasady bardzo się nie lubią) bazuje zaś na umiejętnie podsycanych lękach opinii publicznej oraz modach (celebryci żywność ekologiczną odmieniają przez wszystkie przypadki). A na nastroje społeczne bardzo wrażliwi są politycy, więc ekosojusz ma zapewnione wsparcie w postaci subwencji.
Pytanie tylko, czy konsument i środowisko naturalne na tym zyskuje, czy raczej sporo traci?
Ekobiznes w świątyniach Whole Foods
Na ekożywność stać jedynie zamożnych mieszkańców wielkich miast w bogatych krajach. Wykształconych i dbających o zdrowie. To na nich, a szczególnie na ich lękach o własny organizm, można nieźle zarobić, co szybko wyczuł wielki biznes. Z siecią supermarketów Whole Foods na czele. Ta amerykańska firma, utworzona w 1980 r., postawiła na sprzedaż żywności ekologicznej i dziś dysponuje ponad 350 sklepami (głównie w USA), jest notowana na giełdzie, a jej zyski wynoszą setki milionów dolarów. Wśród wielkomiejskiej klasy panuje wręcz snobizm na zakupy we Whole Foods. Dziennik „The New York Times” pisał w ubiegłym roku o narodzinach Big Organic (Wielkiego Biznesu Ekologicznego podobnego np. do Big Pharmy, czyli Wielkiego Przemysłu Farmaceutycznego). W uprawy i produkcję eko zainwestowały bowiem wielkie koncerny, takie jak Kellogg’s, Pepsico, Heinz, Coca-Cola czy Kraft. Oczywiście występują pod nazwami firm ekologicznych, które sukcesywnie wykupiły. Tylko Heinz przejął ich 19. Nie zmieniło to jednak faktu, że żywność ekologiczna w USA nadal otoczona jest aurą produkowanej przez drobnych, lokalnych, przyjaznych środowisku farmerów. Ale ponieważ popyt na ekożywność stale rośnie, trzeba sobie jakoś radzić z wydajnością produkcji. Dlatego od 2002 r. lista nienaturalnych substancji dopuszczonych do stosowania w ekoprodukcji została powiększona z 77 do 250.
W Europie ekorynek też interesuje wielkich graczy – inwestuje w niego m.in. sieć Tesco i Carrefour. Co ciekawe, w ubiegłym roku Unia Europejska i USA podpisały porozumienie, na mocy którego produkty ekologiczne posiadające certyfikaty wydane w Europie lub w Stanach Zjednoczonych są sprzedawane jako ekologiczne w obu regionach. Wartość wspólnego rynku produktów ekologicznych szacowana jest na 40 mld euro.
Zabójcza zdrowa żywność
Choć produkty ekologiczne uchodzą za zdrowsze i bezpieczniejsze, to w rzeczywistości, jeśli są źle uprawiane lub przygotowywane, mogą stanowić śmiertelne zagrożenie, tak jak każdy inny rodzaj żywności. Przykładem tego jest historia z 2011 r., gdy we Francji, a przede wszystkim w Niemczech doszło do epidemii spowodowanej przez niebezpieczny szczep bakterii E. coli wytwarzający bardzo groźną toksynę. Z jej powodu zachorowało 3100 osób, w tym 850 ciężko, a 53 zmarły. Źródłem epidemii były ekologiczne kiełki kozieradki wyhodowane z nasion sprowadzonych z Egiptu i skażonych bakteriami pochodzącymi z ludzkich lub zwierzęcych odchodów, prawdopodobnie stosowanych jako naturalny nawóz.
W USA w ciągu ostatnich kilku lat kilkadziesiąt razy wycofywano z rynku partie ekologicznej żywności stanowiącej zagrożenie dla konsumentów. Np. w grudniu 2011 r. zabrano ze sklepów 15,5 ton mielonego mięsa wołowego skażonego bakterią E. coli. Z półek znikały też pomidorki koktajlowe czy ziarna selera zawierające salmonellę.