Przyjmowanie statyn, popularnych leków obniżających cholesterol, wystawia pacjentów na próbę charakteru. Z jednej strony codziennie, przeważnie do końca życia, powinni je zażywać, z drugiej – stale zderzają się z informacjami o szkodliwych skutkach takiej kuracji. Trudno się dziwić, że przynajmniej u części pojawiają się wątpliwości, skoro po pewnym czasie obserwują u siebie działania niepożądane, a w gazetach i Internecie czytają doniesienia o zwiększonym ryzyku uszkodzenia mięśni, wątroby lub rozwoju cukrzycy.
Czy obowiązujący w kardiologii dogmat, uznający cholesterol za głównego sprawcę miażdżycy – a w konsekwencji nadciśnienia, zawałów serca i udarów mózgu – wart jest takiego poświęcenia, by regularnie faszerować się lekami, które nie są dla organizmu obojętne? I kogo słuchać: oskarżycieli głoszących, że popularność statyn utrzymuje się wyłącznie dzięki propagowaniu dezinformacji przez ich producentów, czy obrońców, dla których są one największym farmakologicznym odkryciem przełomu XX i XXI w.?
Dwa cholesterole
Trudno znaleźć inny problem we współczesnej kardiologii i biochemii, któremu poświęcano by tyle uwagi co cholesterolowi. Zakrojone na wielką skalę badania, które zwłaszcza w USA kosztowały podatników wiele milionów dolarów, udowodniły związek między wysokim poziomem tej substancji a ryzykiem zachorowania na miażdżycę i inne choroby układu krążenia. Ale nie bez zastrzeżeń. Cholesterol trudno nazywać śmiertelną trucizną, skoro jest niezbędnym składnikiem błon komórkowych, tłuszczem koniecznym do syntezy witaminy D oraz ważnych hormonów steroidowych: kortyzolu, aldosteronu, estrogenów i testosteronu.