Jeszcze 30 lat temu, aby przeżyć zawał serca, trzeba było mieć dużo szczęścia i silny organizm. Jeśli lekarzom powiodła się reanimacja, uratowany pacjent z reguły musiał przez miesiąc leżeć w łóżku, podawano mu tlen przez rurkę do nosa, heparynę, nitroglicerynę i potas w kroplówce. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Chory z zatkaną tętnicą w sercu trafia do tzw. pracowni hemodynamiki, gdzie lekarze rozpuszczają zakrzep, a następnie bez rozcinania klatki piersiowej, przez cewnik wkładany poprzez pachwinę, rozszerzają mechanicznie naczynie wieńcowe specjalnym balonikiem i wzmacniają je rusztowaniem nazywanym stentem. Zabieg trwa krótko, jest bezbolesny i po trzech dniach chory może wrócić do domu.
To, że przeżył, w dużej mierze zawdzięcza samemu sobie (jeśli zdążył wezwać pomoc) albo ludziom, którzy byli przy nim, gdy doszło do zatrzymania krążenia. W północnej Holandii od 5 lat doskonale sprawdza się system, w którym pierwszej pomocy przed przyjazdem pogotowia udziela 5 tys. przeszkolonych ochotników. Dyżury pełnią pod telefonem – na sygnał dyspozytora, do którego trafia wezwanie i który dzięki GPS namierza wolontariuszy znajdujących się w pobliżu poszkodowanego, natychmiast pędzą pod wskazany adres. Gdy potrzebny jest defibrylator – przenośne urządzenie przywracające sercu prawidłowy rytm – otrzymują esemesem jego najbliższą lokalizację i w ciągu 8 minut są już z tym aparatem na miejscu. Karetka zwykle dojeżdża po 15 minutach, więc czas udzielenia fachowej pomocy skrócono o połowę!
Zawał i co dalej?
Świat patrzy na ten holenderski przykład z podziwem, ale z nie mniejszym uznaniem odnosi się do naszej polskiej gęstej sieci całodobowych pracowni kardiologii inwazyjnej. To właśnie dzięki tym 143 ośrodkom mamy w Europie jedne z najlepszych wskaźników ratowania ofiar zawałów serca. A jednak w systemie – chwalonym na Europejskim Kongresie Kardiologicznym, który odbył się na początku września w Amsterdamie – nie brakuje rys. Bo skoro nie ma terytorialnych przeszkód, by dowozić chorych na angioplastykę najpóźniej w ciągu zalecanych 60 minut, to dlaczego docierają tam nieraz dopiero po 3 godzinach?
– Inaczej niż w innych krajach wciąż kuleje u nas świadomość, że z silnym bólem w klatce piersiowej nie można czekać i trzeba jak najszybciej wzywać pogotowie – zauważa prof. Grzegorz Opolski, krajowy konsultant w dziedzinie kardiologii. Z dziwnych względów Polacy dzwonią po karetkę, gdy nie mogą dostać się do lekarza rodzinnego z grypą, natomiast gdy mają zawał serca, beztrosko liczą na to, że sam minie.
Drugi powód opóźnienia w udzielaniu specjalistycznej pomocy leży już po stronie systemu – niejednokrotnie pogotowie zostawia chorego w najbliższym szpitalu, z którym ma podpisany kontrakt – zamiast wieźć go prosto tam, gdzie jak najszybciej można udrożnić tętnicę. – Tak marnujemy potencjał, którego na świecie nam zazdroszczą – sumuje prof. Opolski.
Niewykorzystanych szans jest więcej, a źródła tego zjawiska tkwią w braku koordynacji opieki nad chorymi. Bo choć zawał serca leczy się dziś krótko, wcale nie oznacza, że po powrocie do domu można przestać o siebie dbać, odstawić leki, zapomnieć o tym, co się stało. Aby sukcesu nie zaprzepaścić, w ciągu dwóch tygodni po wyjściu ze szpitala pacjent powinien trafić na trzytygodniowy kurs rehabilitacji (obecnie korzysta z niej tylko co piąty chory), a w ciągu miesiąca zostać ponownie zbadany przez kardiologa, który na podstawie oceny zaawansowania choroby wieńcowej pozostawi go pod swoją opieką lub przekaże lekarzowi rodzinnemu.
Polskie Towarzystwo Kardiologiczne (PTK) przygotowało właśnie wytyczne, jak powinno się to odbywać. Do tej pory zasady przekazywania informacji o stanie zdrowia chorych między szpitalami, ambulatoriami a lekarzami rodzinnymi były niejasne, w związku z czym uratowani po zawale trafiają w czarną dziurę, a wielu z powodu kolejek i limitów ma wyznaczoną ponowną wizytę dopiero za 9 miesięcy. To rzutuje na zawstydzające wyniki: śmiertelność szpitalną z powodu ostrych zespołów wieńcowych udało się w ostatnich latach zredukować z 30 do 4,5 proc., ale w ciągu roku po zawale umiera 15 proc. uratowanych. Po czterech latach nie żyje już co trzeci!
– To efekt słabej opieki ambulatoryjnej – nie ma wątpliwości prof. Janina Stępińska, kończąca w tym roku dwuletnią kadencję prezesa PTK. Ma nadzieję, że nowe wytyczne pozwolą lepiej zająć się chorymi, którzy choć bez żadnych dolegliwości będą żyć z uszkodzonym sercem jeszcze długie lata. Bez sprecyzowanego planu leczenia nie wiadomo, kto powinien się nimi zajmować: kardiolog, internista, hipertensjolog czy po postu lekarz rodzinny?
Byle prościej
Europejskie Towarzystwo Kardiologiczne co roku przedstawia nowe rekomendacje postępowania w rozmaitych chorobach układu krążenia, a krajowe stowarzyszenia przekładają je na swoje języki. Ale czy również realia? – Dla nas ważne, by to, co jest ujęte w tzw. pierwszej klasie zaleceń, mogło być wdrożone do codziennej praktyki – mówi prof. Andrzej Budaj, kierownik Kliniki Kardiologii CMKP w Szpitalu Grochowskim w Warszawie.
Nie wszystko jest jednak możliwe. Nowoczesne leki hamujące zlepianie płytek krwi, a więc zapobiegające zatkaniu uszkodzonych naczyń po zawałach serca, oraz preparaty przeciwdziałające tworzeniu zakrzepów w migotaniu przedsionków wciąż czekają w Polsce na refundację, a nie każdy pacjent jest w stanie zapłacić za miesięczną kurację kilkaset złotych. – To klasyczny przykład, kiedy europejskie wytyczne rozmijają się z polską rzeczywistością – podsumowuje prof. Budaj. – Co oczywiście rzutuje na gorsze wyniki, bo nowe leki są bezpieczniejsze i wygodniejsze w stosowaniu.
– Ciągłą bolączką jest to, że pacjenci nie przyjmują leków regularnie lub sami je odstawiają – mówi prof. Janina Stępińska, zwracając uwagę, że podczas raptem trzydniowego pobytu w szpitalu lekarze nie mają okazji, by wpoić chorym wszystkie zasady postępowania. – Gdy leczyliśmy przez miesiąc, był na to czas. To jeszcze jeden powód, dlaczego warto odbudować w Polsce opiekę ambulatoryjną.
W leczeniu nadciśnienia korzystna zmiana nastąpiła po połączeniu różnych preparatów w pojedynczej pigułce i zmniejszeniu liczby dawek z kilku do jednej dziennie. W przypadku migotania przedsionków rewolucja polega na uproszczeniu kuracji nowymi lekami przeciwzakrzepowymi, które w odróżnieniu od wysłużonej warfaryny nie wymagają regularnego wykonywania badań laboratoryjnych ani zmian w diecie. Biorąc pod uwagę, że na migotanie przedsionków chorują przeważnie ludzie starsi, u których dochodzi do rozregulowania skurczów serca (co prowadzi do gromadzenia się w nim krwi, a w konsekwencji sprzyja tworzeniu zakrzepów mogących spowodować udar mózgu), wygoda stosowania tych preparatów odgrywa pierwszorzędne znaczenie. A jak jest na co dzień?
Spośród 400 tys. chorych co czwarty nawet nie wie, że powinien się leczyć (powody niemiarowego bicia serca i częstego zmęczenia może wyjaśnić badanie EKG, lecz nie uchodzi ono przecież za standard w gabinetach lekarzy rodzinnych). Dlatego z terapii korzysta raptem 215 tys. chorych, z których mniej niż 10 tys. leczy się nowoczesnymi preparatami. 160 tys. stosuje leki przeciwkrzepliwe starszej generacji, choć u 60 proc. tzw. współczynnik krzepliwości balansuje na granicy normy i w każdej chwili może wystąpić u nich niebezpieczny krwotok. Na tym polega trudność tej terapii: z jednej strony trzeba zabezpieczać chorego przed powstającymi wskutek migotania zakrzepami, z drugiej – nie dopuszczać do zbytniego rozrzedzenia krwi i zagrożenia krwawieniami. Niektórzy nie chcą podejmować tego ryzyka, więc się nie leczą – a sporadyczny kontakt z lekarzem w przychodni nie pozwala na to, by wyjaśnić wątpliwości i dobrać bezpieczną kurację.
Klucz do systemu
Jednym z głównych problemów współczesnej kardiologii – jak zresztą całej medycyny i ochrony zdrowia – jest narastająca fala starszych pacjentów. Nie tylko wymagają wielokierunkowego leczenia współistniejących chorób, lecz także ich leczenie powinno być na tyle proste, by umieli sobie sami z tym poradzić. To cena sukcesu, bo jeszcze 20 czy 30 lat temu zawały serca, wady zastawek, spowodowane migotaniem przedsionków udary mózgu oraz zatory płucne były dla większości chorych śmiertelne, więc mało kto mógł dożyć sędziwego wieku. Dziś proporcje się odwróciły i dla rzeszy uratowanych osób musi powstać nowa oferta opieki. W Polsce trochę późno się do tego zabieramy.
– Jeśli mamy się zmierzyć z tym problemem, to trzeba znać jego skalę – zwraca uwagę dr Piotr Rozentryt, przewodniczący Sekcji Niewydolności Serca PTK. – Wtedy będzie można realnie zaplanować wydatki na leczenie, sprzęt, kształcenie personelu.
U nas na razie wiele informacji zbiera się wciąż chaotycznie, a jedyne wiarygodne ogólnopolskie rejestry danych można znaleźć w kardiochirurgii i ostrych zespołach wieńcowych. – W województwie śląskim uruchamiamy właśnie lokalny rejestr niewydolności serca, bo choć choroba ta dotyka w całym kraju prawdopodobnie milion pacjentów, tak naprawdę wciąż niewiele o nich wiemy – przyznaje dr Rozentryt. Na niewydolność serca, podobnie jak na migotanie przedsionków, chorują przeważnie ludzie starsi, którzy przebyli kiedyś zawał lub mają mięsień sercowy na tyle sfatygowany z powodu innych problemów kardiologicznych, że nie jest on w stanie podołać codziennej pracy. – Dzięki rejestrowi wreszcie zdobędziemy informacje z oddziałów interny, geriatrii i kardiologii, gdzie z różnych powodów trafiają ci chorzy, ilu ich jest i jak są leczeni.
Zdaniem mojego rozmówcy dzisiejsze dane NFZ na ten temat są niewiarygodne, więc jeśli Fundusz otrzyma je od lekarzy, może dostrzeże, jak dalece nieefektywnie wydaje pieniądze, próbując oszczędzać na opiece ambulatoryjnej. – Mamy najwyższy w Europie wskaźnik ponownych hospitalizacji pacjentów z niewydolnością serca, bo nie ma kto się nimi zajmować poza szpitalami – podkreśla dr Rozentryt.
Przykład, jaki powinniśmy wziąć z Europy, to stworzenie specjalistycznych poradni (na wzór istniejących przychodni wad serca), w których znalazłoby się miejsce dla lekarza i sztabu pielęgniarek oraz rehabilitantów na co dzień zajmujących się tą grupą chorych. We Wrocławiu istnieje taki ośrodek, gdzie przeszkolone pielęgniarki kontaktują się na co dzień z pacjentami, udzielają im porad, w zależności od potrzeb korygują dawki leków, a w trudniejszych sytuacjach konsultują się z lekarzem – ale jego twórca prof. Piotr Ponikowski z Wojskowego Szpitala Klinicznego bezskutecznie od lat przekonuje NFZ do finansowania tej placówki. Być może komuś się wydaje, że byłyby to wyrzucone pieniądze.
– Z tą chorobą zwykle łączy się pogorszenie jakości życia, bo pacjent stopniowo traci siły, odczuwa duszność, cierpi z powodu obrzęków – wyjaśnia dr Piotr Rozentryt. – Ale czas odkłamać mit nieuchronnej śmierci – jeśli tych ludzi prawidłowo się leczy i o nich dba, ryzyko zgonu można zmniejszyć nawet o 90 proc.
Jak co roku 29 września będą odbywać się w Polsce liczne festyny i imprezy związane ze Światowym Dniem Serca. Kilka dni wcześniej we Wrocławiu rozpocznie się doroczny kongres Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, którego hasło „Niewydolność serca – od prewencji do interwencji” powinno wybrzmieć w tym roku szczególnie głośno. Nie ma bowiem żadnych powodów, aby wyznaczając w Europie standardy leczenia zawałów serca, wlec się w jej ogonie, jeśli chodzi o profilaktykę i opiekę nad tymi, których przed śmiercią udało się ocalić.
Współodpowiedzialni jesteśmy za to wszyscy. Trochę Ministerstwo Zdrowia i NFZ próbuje dzielić biedę po równo, zupełnie nie zważając, że niektóre choroby – jak migotanie przedsionków czy niewydolność – będą wymagały coraz większych nakładów, gdyż chorych systematycznie przybywa.
Część winy spada na lekarzy. Ugrzęźli w świecie procedurologii, zamiast zajmować się chorymi kompleksowo, i otoczeni wyrafinowanym sprzętem nie zwracają uwagi na wiele najprostszych objawów, jak zmęczenie czy nierówny puls. Na koniec powinni uderzyć się w swoje piersi pacjenci, bo brakuje świadomości, że za stan własnego serca odpowiadamy sami. Tymczasem po roku od zawału do palenia tytoniu wraca aż 70 proc. ludzi, po drugim zawale – co trzeci chory. Czy musi nadejść kolejny zawał, by w końcu porzucić nałóg, który rujnuje zdrowie? Jeśli rzuci się palenie, to w niejednym domowym budżecie przybędzie pieniędzy na leki i zdrową dietę. Ale wciąż niewielu tak myśli.