Jeszcze 30 lat temu, aby przeżyć zawał serca, trzeba było mieć dużo szczęścia i silny organizm. Jeśli lekarzom powiodła się reanimacja, uratowany pacjent z reguły musiał przez miesiąc leżeć w łóżku, podawano mu tlen przez rurkę do nosa, heparynę, nitroglicerynę i potas w kroplówce. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Chory z zatkaną tętnicą w sercu trafia do tzw. pracowni hemodynamiki, gdzie lekarze rozpuszczają zakrzep, a następnie bez rozcinania klatki piersiowej, przez cewnik wkładany poprzez pachwinę, rozszerzają mechanicznie naczynie wieńcowe specjalnym balonikiem i wzmacniają je rusztowaniem nazywanym stentem. Zabieg trwa krótko, jest bezbolesny i po trzech dniach chory może wrócić do domu.
To, że przeżył, w dużej mierze zawdzięcza samemu sobie (jeśli zdążył wezwać pomoc) albo ludziom, którzy byli przy nim, gdy doszło do zatrzymania krążenia. W północnej Holandii od 5 lat doskonale sprawdza się system, w którym pierwszej pomocy przed przyjazdem pogotowia udziela 5 tys. przeszkolonych ochotników. Dyżury pełnią pod telefonem – na sygnał dyspozytora, do którego trafia wezwanie i który dzięki GPS namierza wolontariuszy znajdujących się w pobliżu poszkodowanego, natychmiast pędzą pod wskazany adres. Gdy potrzebny jest defibrylator – przenośne urządzenie przywracające sercu prawidłowy rytm – otrzymują esemesem jego najbliższą lokalizację i w ciągu 8 minut są już z tym aparatem na miejscu. Karetka zwykle dojeżdża po 15 minutach, więc czas udzielenia fachowej pomocy skrócono o połowę!
Zawał i co dalej?
Świat patrzy na ten holenderski przykład z podziwem, ale z nie mniejszym uznaniem odnosi się do naszej polskiej gęstej sieci całodobowych pracowni kardiologii inwazyjnej.