Tekst został opublikowany w POLITYCE 14 stycznia 2014 roku.
Chciałbym zaznaczyć, że w przypadku stwierdzenia u mnie depresji, proszę o wykonanie elektrowstrząsów, nawet gdybym nie wyraził na to zgody” – zakończył swój komentarz w periodyku „Psychiatria po Dyplomie” prof. Łukasz Święcicki. Tak szczere wyznanie ordynatora oddziału chorób afektywnych z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii zdumiało niektórych jego kolegów. – Dziwią się ci, którzy się na tym nie znają – odpowiada profesor. – Ja to napisałem na serio.
Zamiast sanitariusza anestezjolog
Terapia elektrowstrząsowa wciąż budzi kontrowersje. Wielu uważa ją za zapomnianą, odłożoną do lamusa brutalną metodę leczenia, tymczasem stosowana jest nadal w wielu szpitalach i co najważniejsze – we właściwych wskazaniach nie ma sobie równych. Skąd więc jej zła sława? Pewnie pamiętamy bohaterów tak znanych filmów, jak „Lot nad kukułczym gniazdem” lub „Piękny umysł” – siłą przywiązywanych do łóżek, umęczonych, w konwulsjach, zmuszanych do znoszenia drgawek ciała po przyłożeniu do głowy elektrod, przez które lekarze z marsowymi minami przepuszczali prąd. Trudno o bardziej makabryczny obrazek z pobytu w szpitalu psychiatrycznym.
– W dawnych czasach sanitariusze musieli krępować pacjenta nie po to, żeby nie uciekł, ale by nie zrobił sobie krzywdy – usprawiedliwia niektóre filmowe sceny prof. Święcicki. Ta metoda leczenia złą reputację zawdzięcza tzw. antypsychiatrom, starającym się w latach 70. zrobić z lekarzy potworów. Może gdyby od samego początku stosować przy tych zabiegach znieczulenia, jak robi się to obecnie, odium nie byłoby tak straszne?