Opowieść o urzędnikach „reformujących” kierunki humanistyczne na uniwersytetach to gotowy materiał na satyrę. Zaprezentowane przez Karola Modzelewskiego („Wolna myśl w jarzmie liczydeł”, POLITYKA 24) konsekwencje owych reform nie wymagają żadnego dopełnienia, proponuję jednak spojrzeć na tę kwestię z nieco szerszej perspektywy.
Problem dotyczy bowiem nie tylko braku świadomości co do różnicy między istotą badań podstawowych i aplikacyjnych oraz pomiędzy naukami ścisłymi a humanistycznymi, ale również – jak sądzę – lekceważenia humanistyki jako takiej, zresztą przy niemałym udziale samych humanistów.
„Human-tuman” to figura obśmiewana albo traktowana z głęboką nieufnością przez znaczną część społeczeństwa, a ministerialni urzędnicy stają się jedynie wyrazicielami powszechnej opinii. Literaturoznawstwo, językoznawstwo czy filozofia uchodzą za dyscypliny, w których uprawia się, jak to obrazowo określił jeden z moich uniwersyteckich kolegów, „dojenie zdechłej krowy” i to na koszt podatników. Skoro Franz Kafka mógł pisać powieści po godzinach urzędniczej pracy, wymyślania kasków ochronnych i zarządzania fabryką azbestu, to dlaczego badacz jego dzieł ma mieć cały dzień na lekturę i rozważania? I na jakiej podstawie domaga się za te fanaberie pensji wyższej niż minimalna krajowa?
Przedstawiony tok rozumowania na naszym gruncie zasila jeszcze przeświadczenie, że prawdziwa praca powinna być wykonywana przy pomocy mięśni, a jeśli już korzysta się z umysłu, to należy wykazać jakiś natychmiastowy pożytek.