Uczelnia tym ma się różnić od zwykłej szkoły, że w jej murach w szczególny sposób powinna być wypracowana relacja mistrz–uczeń. Że jej pracownicy są zafascynowani nauką, problemami i badaniami naukowymi oraz że skutecznie przekazują swoją pasję studentom. Jednocześnie uzyskanie najwyższych godności naukowych powinno być powiązane z ogromnym prestiżem i autorytetem – na który muszą oczywiście zapracować sami profesorowie.
Obecnie natomiast obserwujemy tendencję, która te pierwotne założenia niszczy. Wiąże się ona z działaniami zmierzającymi do maksymalnego zbiurokratyzowania praktycznie każdego kroku na uczelni wyższej. Oczywiście w różnych ośrodkach dzieje się to z różnym natężeniem. Ale w zdecydowanej ich większości przygotowanie programu nauczania dla studentów czy treści programowych danego przedmiotu nie jest poszukiwaniem najlepszych, najciekawszych zagadnień. To bardziej jałowe i żmudne wypełnianie formularzy związanych z Krajowymi Ramami Kwalifikacji (KRK), gdzie w zasadzie każdy kwadrans wykładu lub ćwiczeń musi być na 20 sposobów skatalogowany i opisany. Jest oczywiste, że tworzone w taki sposób programy są w większości fikcją.
Na tym jednak nie koniec. Praktycznie każda inna czynność na uczelni staje się obwarowana szczegółowymi regulacjami, procedurami, które zaczynają żyć swoim życiem. Dotyczy to tak ważnych i potrzebnych spraw, jak kontrola jakości kształcenia, tworzenie nowych kierunków, a także – niestety – prowadzenie badań naukowych.
Podkreślmy, że nie chodzi tutaj o sugerowanie, żeby treści programowe na zajęciach nie były jakoś weryfikowane.